wtorek, 25 czerwca 2013

Meathook ‘Facing Deformity’





















Ossuary Industries / Sevared Records, album 2012

Drugi album ekipy degeneratów z Phoenix to nic innego jak 10 kompozycji konkretnego i sumiennego napieprzania Brutal Death Metalu oczywiście wymieszanego ze stylistyką Slam. Czwórka kolesi ponownie zebrała się po dwóch latach (co zasługuje na uwagę to fakt, że nikt z Meathook nie udziela się w pobocznych czy innych zespołach co jak na scenę Amerykańskiego DM jest wręcz niespotykane, hehe) by uderzyć nam w twarz swoim choróbskiem, które jak sam tytuł mówi jest wręcz stawaniem w obliczu deformacji, hehe. Milutko, prawda? Skoro tak, to jedziemy i do rzeczy.
Tak jak już wspomniałem album zawiera 10 utworów składających się na niecałe pół godziny muzycznej chłosty, która to w zupełności czasowo wystarcza by sponiewierać doszczętnie słuchacza totalnie ciężkim materiałem pozostawiając jednak uczucie niedosytu mimo wycieńczenia narządów słuchowych. No, gdyby się zagłębić w teksty Amerykanów to zapewne nie tych o molestowanie słuchu im chodzi, bo to bardzo przyjemni zwyrodnialcy, hehe. Utwory poprzedzane sporadycznie jakimś interkiem to gloryfikacja tortur, przemocy, śmierci, wdychania wszelakich ropnych odorów wydzielin z rozkładających się genitaliów i tym podobne, no pewnie cycki też chłopaki lubią, jednak w jakiej formie to już nie moja brocha. Utwory pozostają zróżnicowane w tempie, bo mamy i zajebiste blasty jak i równie bujane momenty Slam rytmiki, a wszystko zarejestrowane z ultra ciężkim brzmieniem. ‘Facing Deformity’ nie jest albumem który rozwali Was pod względem techniki mimo iż do najprostszych w aranżacjach nie należy. Ekipa z Meathook stawia na klimat ciężaru i chwytliwość kompozycji wraz z ich łatwą przyswajalnością. Zapomnijmy o wyszukanych solach gitarowych, bardziej nastawiłbym Was na mieszanie na perkusji z przejściami ze zmianami tempa, sporą ilością chorego riffowania, coś jakby Amerykański Disgorge spotkał wczesne Katalepsy. Innymi słowy Brutal Death Metal spotyka się ze Slamem i tak mi grajcie, hehe. Atutem zapewne jest fakt, że każdy z instrumentów jest niesamowicie selektywny no i że... nie znalazłem żadnego info o basie, a wsłuchując się w ich muzykę która poraża gęstością niczym pieprzony gaz musztardowy, jest to możliwe chociaż zastanawiająca jest uzyskana w takim razie ciężkość dźwięku. Dodam, że wokale dopinają tutaj już całości niczym nieznana rasa przeprowadzająca z zimną krwią lub poniekąd automatyzacją eksterminacji rasy ludzkiej... Piękne gutturale, monotonne i bulgoczące w myśl najlepszych tradycji Brutal Death Metalu.
Finalne słowo o ile nie zostało powiedziane już kilka razy powyżej jest takie, że ten album gniecie mosznę, urywa waginy i targa wszelakim mięsem jak mało co. Każdy zboczenieć brutalnego grania odnajdzie się w tych dźwiekach. Kupować!

Abdicate ‘Fragmented Atrocities’





















Sevared Records, album 2013

Trzeci album Amerykanów, którzy to z albumu na album rosną w siłę komponując coraz to dojrzalsze utwory nie tracąc na tym ani pierwiastka z brutalności czy gmatwając się w zawiłą technikę. Od pierwszej płyty, która może to nie była materiałem za którym można by skoczyć w stertę zaawansowanie rozkładających się ludzkich ciał, Abdicate daje solidnie popalić maniakom Brutal Death Metalu. Tyle na początek i gwoli zjełczałego wstępu z które winna się wylewać ropa i inne cudne wydzieliny... Teraz czas na nekro pieprzenie, tj. szczegółów kilka hehe.
Zacznijmy więc od strony oprawy graficznej, bo jest na czym oko zawiesić pod warunkiem uwielbienia dla choroby i różnych stworów czy trupów. Jon Zig ponownie w natarciu jako ten który z czeluści i najdalszych zakamarków swojego umysłu wygrzebał ten zajebisty obraz i go zmaterializował, powinien dostać medal za wizję rozkładu, okropności, ohydy a zarazem za grę kolorami które idealnie nadają odzwierciedlają tytuł ‘Fragmented Atrocities’. Muzyka sama w sobie jest Brutal Death Metalem najwyższych lotów w połączeniu ze Slamem jednak przede wszystkim olbrzymiem atutem podkreślającym ów stylistykę w przypadku Abdicate jest ciężar dźwięku. Finalny mastering wyszedł wręcz wzorowo i po prostu rozpierdala wnętrzności! Tak mocnych i ciężki gitar w wolnych partiach dawno nie słyszałem, które będąc podbijane podwójna stopą po prostu kasują wszystko na pieprzonym horyzoncie! Zmiany od typowych kostkowanych tremolo do tłumionych i rytmicznych break downów po prostu niszczą, wgniatają w glebę i ku temu nie ma przestrogi, po prostu litość straciła swoją definicję i o jeńcach można zapomnieć. Nad wszystkim górują świetne niskie growle i gutturale, które przechylają czarę brutalności na rzecz Abdicate i ich świata z którego żywym się nie wychodzi.
Okaleczenia, morderstwa, nihilizm, okrucieństwa, tortury, deformacje i brak poszanowania dla wartości ludzkiego życia – czy potrzeba czegoś więcej? Nie sądzę, hehe. Na koniec dochodzi jeszcze całkiem udany cover Carnivore, który w wersji Amerykanów brzmi kurewsko ciężko, ale i świeżo, jakoś tak z polotem. Kupować, tyle w temacie!

Acranius ‘When Mutilation Becomes Homicidal’





















Rising Nemesis Records, album 2013

Po całkiem ‘udanym debiucie’ który można było smażyć niczym cycki na grillu (info dla wegetarian – nie da się bo za dużo w tym tłuszczu) i śmierdziało tym w całej okolicy, Niemcy wydaja w tym roku swój pierwszy materiał nakładem Rising Nemesis Records. Dla mnie osobiście image całej sceny Slam czy Deathcore zawsze troszkę odrzucał, bo jednak Metal to łańcuchy i śmierć a nie grzywki i czapeczki z daszkiem oraz stylówa koszykarzy z NBA, ale starałem sobie zawsze to tłumaczyć na zasadzie że pieprzyć jak oni tam wyglądają, ważne że materiały napierdalają aż miło. Mowa rzecz jasna o Slam czy Brutal DM, bo Deathcore nie przetrawię chyba nigdy hehe. Otóż, jak się doszukałem Niemiaszki zwą swoja stylistykę jako Brutal Deathcore a ile w tym prawdy to niech każdy ocenia według własnego widzi mi się. Gdybym miał ich zaszufladkować to rzekłbym, że to Slam z elementami Core gdzie wyjściową stanowi granie Brutal Death lub nawet czystego Death Metalu, ale to pozostawiam Wam.
W 37 minutach czwórka naszych bohaterów zamknęła spora ilość pieprzonej rytmiki której przewodzą tłumione riffy, gdzie wytyczną jest podwójna centrala wraz z werblem nadające konkretnego tempa, które to notabene prócz typowych Slam walcy zmienia się często w blasty lub średnie tempa. Otóż, sporym atutem jest tutaj właśnie prawdziwa perkusja, bo niestety na debiutanckiej Ep’ce nie dało się tego za nic upierdolić, wkurzało totalnym brakiem profesjonalizmu, a i same kompozycje były totalnie do dupy, nudne i jakby nagrane na siłę w oparciu o jeden riff przewodni. Na szczęście pełna płytka prezentuje się zdecydowanie lepiej, nawet utwory nagrane ponownie brzmią konkretnie poddane innej obróbce dźwiękowej i rzecz jasna poprawione ‘z lekka’ hehe. Materiał jest spójny, utwory nie są niczym odkrywczym, ale na swoim poziomie całkiem miło chłoszczą dupsko konkretnym bujaniem przy Slamie. Należy zwrócić uwagę na wokale są tą częścią materiału, które trzymają całość w ryzach, bo przy wielu break downach, pauzach i bridge’ach Tomm konkretnie bulgocze gutturalem. Gdyby tak skupić się na obrazie muzyki mają w myślach tylko i wyłącznie okładkę Jona Ziga to zaprawdę ta muzyka idealnie współgra z tytułem i można tutaj mówić o zachodzącym procesie gdy mutacje stały się mordercze.
Sumując, jeśli lubicie Slam który jest zgrabną miksturą z Death Metalem, ma w sobie elementy Core ale jest daleki od banalnego granie w tej stylistyce, to polecam długograja Acranius. Podejdzie Wam niczym wódka zapijana wódką, czyli innymi słowy mówiąc jest brutalnie.

Pestifer ‘Age Of Disgrace’





















Ultimhate Records, album 2010

Belgowie jakiś czas temu nagrali swój debiutancki krążek i wypuścili go nakładem mało znanej a na dodatek już nie istniejącego labela krajan Ultimhate Records. Trudno, posypało się i widać wytwórnia chyba źle dobierała zespoły, bo z tego co widziałem to takie wciąganie pod swoje skrzydła wszystkiego od dupowatego jakiegoś Heavy po Brutal Death Metal. Ale ja nie o nich, otóż, Pestifer nagrał naprawdę solidny album który można ze spokojem polecić fanom Progresywnego Death Metalu z naciskiem na takie inspiracje jak Death, Atheist czy nawet Nocturnus pomijając u tych ostatnich wszechobecne klawisze których tu na szczęście nie ma.
11 utworów z którego pierwszy to intro trwające około minuty zamyka się na całość materiału w granicach 43 minut i muszę przyznać, że jest tu czego słuchać i wyławiać smaczki. Zacznijmy od stwierdzenia oczywistego faktu, że muzycy są cholernie utalentowani, wiedzą i znają swoje instrumenty na wylot i podejrzewam, że tworzenie takiej muzyki to dla nich czysta zabawa dźwiękiem oraz niekłamana przyjemność. Materiał jest ambitny, bardzo ambitny i poniekąd wykraczający poza struktury kompozycyjne i zamysł stylistyki Death Metalowej. Dodatkowo należy wspomnieć, że prócz skomplikowania aranżacji, ‘Age Of Disgrace’ jest także albumem bardzo melodyjnym. Melodie, gwoli wyjaśnienia, są strasznie zawiłe, to tak jakby zestawić ‘jazzujący’ Atheist przy ostatniej płycie Death i podkręcić gitarzystów wraz z  basistą kreskami amfy i pozostawić ich w tym kompozycyjnym szale. Sola gitarowe które są bardzo często używane również potężnie wykorzystują z siłą burzy majestat umiejętności gitarzystów, pełen podziw dla tego co się na płycie wyrabia. Linia rytmiczna perkusji również nie należy do tych co blastują na okrągło i szczerze jest to kolejny mocny punkt Belgów. Brak monotonii akurat w tym odłamie Death Metalu, brak przekombinowania graniczący w następstwie z asłuchalnością a co za tym idzie z miałkością i nudną muzyką, są zajebistymi atutami tego krążka. Na koniec jak to jakoś ostatnio wychodzi zostawiłem ponownie do opisania wokale, które w swojej barwie growli pasują bardzo spójnie do muzyki, nie są w żaden sposób gutturalami czy innym rodzajem mrocznych pomruków odbytnicy będącej na spaźmie sraczki stulecia. Nie, Belgowie od samego początku wiedzieli co chcą osiągnąć z ‘Age Of Disgust’ i założenie się udało a mi pozostaje bić brawa oraz oczekiwać kolejnego kroku z ich strony, bo w sumie już by wypadało.

Guttural Corpora Cavernosa ‘Munching On The Red Carpet’





















BrutalReign Productions, album 2012

Mamy tutaj dzięki mało znanemu labelowi z Chin debiutancki materiał jeszcze mniej znanych chłopaszków z Taiwanu. Szczerze powiedziawszy po pierwszym przesłuchaniu miałem ochotę by ktoś mi zrobił z głową to samo co widnieje na okładce albumu, bo miałem wrażenie że poziom chujni i po prostu niedojrzałości kompozycji wywali moje trzewia z prawa na lewo a sam wesprę ruch walki o krzyż. Kilka dni później będąc nadal totalnie zniesmaczony tym krążkiem coś mnie podkusiło by dać im drugą szansę. I wiecie co? To nawet nie jest takie złe, tylko na zjełczały ser pod napletkiem chrystusa, nie słuchajcie tego na kacu hehe.
Jednak podchodząc do materiału z dystansem, a przede wszystkim mając na uwadze, że Slam który jest tutaj obecny w 98% kompozycji jest gatunkiem prostym, wpadającym lekko w ucho i mającym dostarczać zabawy bujając żądnych tego fanów. Tajwańczycy robią to na tyle dobrze, że pobujałem się z nimi haha. Walec za walcem, rytmika wciąż rytmika przeplatana ze sporadycznymi riffami tremolo którym towarzyszą blasty lub też wypuszczaniem linii basu podczas pauzy pozostałych instrumentów. Zastanawiającym jest tutaj jedynie fakt, że nagranie jest z żywym bębniarzem, ale ‘raid’ brzmi tak chamsko jak sampel, że mam ochotę babcię zza ściany obok zatłuc jej własnym wózkiem inwalidzkim, a potem go odrestaurować i robić sobie wożonko po mieście. Chyba, że może od ruskich na targu kupili... No mniejsza. Kolejny minusik dla wokali które jak na Slam nie są aż na tyle głęboko kotłująco-bulgoczące by dostać 'szacuna', ale nie są też na tyle nijakie by nie dało się tego słuchać. A na koniec brzmienie, które szczerze mówiąc jest dość hałaśliwe, nawet rzekłbym żywe i tutaj plusior srogi, bo chłopaki z krainy popierdolonych pornosów zyskują na brzydocie i obskurności.
Na upartego albumik ‘Munching On The Red Carpet’ daje radę, jednak nie jest to w żaden sposób odkrywczy materiał ani też super porywający. Pominę przywoływanie tuzów sceny tego gatunku, ale chociażby w porównaniu za takimi mniej znanymi zespołami jak Dysentery czy Extirpating The Infected czy ostatnim materiale Abdicate, Guttural Corpora Cavernosa wypada po prostu średnio. Kolejna sprawa to sięgający blisko 40 minut materiał jak na Slam jest z lekka przesadą, a można było wywalić ze 3 utwory, zrobić z tego solidną pół godzinówkę. Finalnie wyrażę się tak, dla zatwardziałych maniaków Slamu album będzie pewnie zajebisty, ja jednak oczekuję trochę więcej.

niedziela, 2 czerwca 2013

Holodomor ‘Témoignanges de la Gnose Terrestre’




















Self-production, Ep 2012

Aż mi wstyd, cholera jasna, by takiej hordy nie znać uprzednio nawet jeśli dorobiła się tylko jednego wydawnictwa w postaci opisywanej Ep’ki. Wpierw, poza przyznaniem się do pierwszego zagubienia się w niewiedzy o istnieniu tak rzetelnego łomotu, pomyślałem że to musi pochodzić z Kanady, bo łamie kości w najlepszej tradycji Blasphemy czy Conqueror jednocześnie dorzucając do tego samego wrzątku mieszankę Black/Thrash rodem chociażby naszego Witchmaster lub Death Metalowych tuzów jak pieprzony AngelCorpse czy nawet późniejszy Perdition Temple (ten drugi bardziej pod względem struktur aranżacyjnych perkusji). Tak wybuchowa mieszanka, która składa się na 5 utworów trwających raptem nieco ponad 17-ście minut, dewastuje nasze wnętrze niczym geneza samej nazwy zespołu wzięta z historii Ukrainy gdzie komuniści w latach 1932-33 wywołali celowy głód i około 7 mln ludzi poszło do piachu. Oczywiście nie mozna również pominąć Polskiego akcentu w tym niestety juz nie istniejącym akcie, tym bardziej że Adam Widawski jest tutaj odpowiedzialny za aranżacje i liryki ów sonicznego nakurwu po którym bezwiednie naciskam ‘play’. Utwory przewijają się przez umysł niczym ostre brzytwy po ciele, zostawiają niedosyt bólu a zarazem głód (chyba wiedzieli jaką nazwę obrać) by obcować ze zniszczeniem najwyższej klasy. Riffy agresywne, płynne i totalnie paskudne tak jak i wokale wykrzyczane w brudzie i totalnym defetyźmie najdrobniejszych wartości dla życia. Pozostaje nic, śmierć, pieprzona śmierć a z nią po prostu Holodomor ma 7-mio milionowe koneksje.

Devourment ‘Conceived In Sewage’






















Relapse Records, album 2013

Przyszedł czas po kilku ładnych latach milczenia na kolejne chore dziecko Amerykanów z Devourment. Muszę przyznać, że wyczekiwałem tego albumu z utęsknieniem uzależnionego maniaka który wręcz drżał w patologicznej ekstazie pożerając ostatki fragmentów wagin swoich ofiar nie mogąc się jednocześnie już doczekać kolejnego uniesienia i adrenaliny. I co następuje? Rozczarowanie, bo niestety najnowszy album przyprawia mnie o ziewanie, po prostu jest przeciętny i przynuża. Nie mam zamiaru odnosić się tutaj do debiutanckiego albumu którego żaden zespół absolutnie nie jest w stanie przebić i niech tak pozostanie, bo jest to zwyczajnie ujmując wytyczna Slam Brutal Death Metalu. Jednakże, mając na uwadze jaki status ma obecnie Devourment, ile dla mnie i nie tylko ten zespół znaczy, uważam że kierunek jaki sobie obrali nie jest niczym co mógłbym uznać za pozytywną zmianę, ale do konkretów.
Czwarty album który ukazuje się po czterech latach od wysoko krytykowanego również (dlaczego?!) poprzedniego albumu ‘Unleash The Carnivore’ ukazuje jak już wspominałem nowe oblicze muzyczne zespołu, ale także po części i liryki ulegają małej metamorfozie. Skoro już o tekstach mowa to przyznać trzeba, że Devo mięknie trochę i choroba jaką rozsiewał poprzez miażdżącą infekcję w psychopatologicznej fotmie werbalnej ma się nijak do stanu obecnego. Szczerze mówiąc fakt ten byłby jeszcze akceptowalny gdyby muzyka nadganiała, a tutaj całokształt daje delikatnie mówiąc dupy. Amerykanie poszli bardziej w kierunku Death Metalu który jeszcze podchodzi pod etykietę Brutal, Slam także, ale to już nie jest to, tych elementów jest coraz mniej, a unowocześnienia jak wolne partie jak początek utworu ‘Today We Die, Tomorrow We Kill’ lub w utworze tytułowym sprawiają wrażenie które automatycznie wypluwa mi z gardła pytanie ‘Co jest kurwa?!’. Bardziej smutnym jest dodatkowo nawet to, że obszar DM jaki sobie wybrali też nie do końca im samym chyba pasuje, bo nie brzmi to przekonywująco: jest topornie, siermiężnie i bez przekonania... Owszem, ci którzy zarzucali Devourment zjadanie własnego ogona będą pewnie szczęśliwi, że zespół odchodzi od stylistyki jaka była jego marką, tylko czy to aby na pewno dobry ruch? Z drugiej strony na albumie są też i to nawet nie mało riffów z jakich słynęli, czyli wolne ‘chug chug’ i Slam pełną gębą, jednak przy ów ‘nowinkach’ jakoś toną w niesmaku i myśli jak mogli tak spieprzyć robotę. I wiem wiem, to mocne słowa w stosunku do Devourment ale jest niestety więcej przeciw niż za w tym albumie. Dodatkowo produkcja nie powala ciężarem, nawet w ów najbardziej ale to już najbardziej Slam partiach danego utworu nie czuć tej mocy jaką oferowano nam na poprzednich wydawnictwach Devo. Majewski też jakoś dziwnie, nie za nisko..
Po tylu latach a nawet rozpadzie i powrocie na scenę nic nie zapowiadało tak ambiwalentnego i po prostu nudnego albumu Devourment. Trudno stało się, zawsze zamiast najnowszego ‘Conceived In Sewage’ z chęcią wrócę do poprzedniej zgniłej trójcy. Zarazem zdaję sobie sprawę, że o ile ktoś to czyta to będą i tacy którzy stwierdzą, że pieprzę od rzeczy i że nowy Devourment to coś zajebistego. Nie mój to jednak problem moi mili, całe szczęście że albumik miałem promo w kartoniku, bo kasiory tutaj pożałuję.

Nihilistikrypt ‘Psykhosis’






















Nailboard Records, album 2011

Przyznaję, że jest to moje pierwsze zetknięcie z tym zespołem z Estonii. Oprócz opisywane wydawnictwa wydali debiutancki album ‘Required Sacrifices’ oraz demo i split istniejąc od 2004 roku. Taka to rzeczywistość mało znanych zespołów, historia jakich wiele gdy jako mianownik postawimy sobie problemy wynikające z życia i po prostu tez i finansów. Nailboard Records też do olbrzymów na choćby Europejskiej mapie nie należy; oprócz tego że wydaja płyty z Death Metalem i jego bardziej brutalną formą, to są takim jakby Estońskim odpowiednikiem naszego rodzimego Rockmetalshop hehe. No każdy sobie radzi jak może.
Skupiając się jednak na muzyce można z czystym sumieniem powiedzieć, że mamy do czynienia z Death Metalem który trąca też o Brutal. Pomijam taką sobie okładkę kierowaną przy wyborze pewnie ograniczeniami finansowymi o jakich była mowa, która po dokładniejszej analizie okazuje się mieć jednak wymaganą estetykę mroku choroby psychicznej wokół której to, jak i pobocznych tematach śmierci, album krąży. Wracając jednak do stylistyki Estończycy wrzucają też troche patentów Core jednak w żadnej tandetnej formie podrygiwania i podskoków, nie. Zabieg ten zwiększył ciężar fragmentów albumu i co tu by wiele nie mówić poprawia słuchalność hehe. Muzyka sama w sobie oscyluje wokół blastów ale nie brakuje też break down’ów, wolniejszych czy średnich temp a zarazem nie jest też to materiał który można zaliczyć do przekombinowanych. Ciekawe brzmienie kojarzące się jakby uzyskane na żywo i mimo oczywistego samplowania i triggerowania ma w sobie fajnego ducha, daje się wyczuć po prostu to mięso z dźwięków. Rzecz jasna nie jest to krwisty ochłap rodem z Ameryki i tamtejszych patologów, ale daje radę na przyzwoitym poziomie. Jedyne co można by było urozmaicić lub zmienić to wokale które na jedna barwę są trochę męczące tym bardziej, że Uziel ma głos z pogranicza growlu a krzyczanych partii kojarzonych ze szczekaniem jednak trochę bez ciężaru i mocy. Nie jest to jakiś szczególny mankament, bo te 10 utworów stanowiących trochę ponad 32 minuty wchodzi równiutko bez zagrychy i jest na czym ucho odciąć i zawiesić.
Album ‘Psykhosis’ nie zaskakuje, nie rzuca na kolana, ale wystarczająco urywa łeb by mógł się znaleźć na półce obok Waszych brutalnych faworytów. Ze spokojem mozna dać Estończykom szansę i czekać co czwórka patologów wypluje ze swoich chorych trzewi za jakiś czas. Oby to ni było kolejne 6 lat przerwy, a z drugiej strony... 2 lata mijają i cisza. Pieprzyć to, ‘play’ i napierdalam raz jeszcze.

Necrocest ‘Prenatal Massacre’






















Self-released, album 2009

Już na wstępie zaznaczę, że no niektórym to się naprawdę chce i widać z działań które ograniczone niepowodzeniami nie skutkują w zawieszeniu zespołu lub rozwiązywaniu działalności, ale ewentualnie zmianom składu i do przodu. Po 15-stu latach działalności Angole wydają drugi album do tego jeszcze własnym sumptem. Co jeszcze bardziej cieszy w tym przypadku to fakt, że nie mamy do czynienia z Death Metalem jaki to jest popularny w tamtej części świata czyli z modnym Deathcore’em, tylko jest to prosty kop w mordę w Europejsko-Amerykańskim stylu. Mamy tutaj troszkę takiej klasyki brutalnych wyziewów rodem z Cannibal Corpse, do tego pobrzmiewają echa choćby pornocholików z Lividity z elementami Slam. Z Europejskiej strony wpływów dorzuciłbym tutaj w szczególności jeśli chodzi o melodykę gitar choćby w tytułowym utworze choćby Vomitory. Takie wytyczne, ale najważniejsze, że nie ma chłamu i ślicznych fryzurek na bok spedalonych chłoptasi hehe.
37 minut konkretnego napierdolu przelatuje bardzo szybko i mile dla ucha maniaków wygłodniałych rzeźni ale bez przesadzonej techniki, gdzie głowa sama się rwie do napieprzania. ‘Prenatal Massacre’ jest zdecydowanie albumem rytmicznym gdzie bardzo dużą rolę odgrywają świetnie zgrana współpraca gitar jak i sekcji rytmicznej zarówno pod względem aranżacyjnym jak i realizacji samego dźwięku. Doświadczymy blastów, podwójnych central, sporo rytmicznych tłumionych riffów, pingów, pauz z wypuszczaniem samego fragmentu struktury linii basu a przede wszystkim cholernego ciężaru który idąc w parze z fajnym ‘flowem’ kompozycji dodaje chwytliwości materiałowi. W całość jest wkomponowany i dobrze odwalony pod względem wyczucia fragmentów oraz barwy tonacji wokal prezentujący milusie oblicze niczym grzebanie w sokach waginy będącej pod wpływem chlamyldii hehe, bo oprócz głębokich growli które dominują na materiale w 80% to pozostałą część stanowią milutkie prosiaki które jak wiadomo w tak ‘trzodnej’ muzie są nizbędne.
Piątka Angoli nie odkryła nic nowego, nagrali materiał mało oryginalny ale na bardzo dobrym poziomie, wypełniony werwą, siłą i pieprzoną autentycznością. Po prostu tyle, a może aż tyle? Jedno wiem, mi wystarcza i z nieukrywaną chęcią posłucham raz jeszcze.