Nailboard Records, album 2011
Przyznaję, że jest to moje pierwsze zetknięcie z tym
zespołem z Estonii. Oprócz opisywane wydawnictwa wydali debiutancki album
‘Required Sacrifices’ oraz demo i split istniejąc od 2004 roku. Taka to
rzeczywistość mało znanych zespołów, historia jakich wiele gdy jako mianownik
postawimy sobie problemy wynikające z życia i po prostu tez i finansów.
Nailboard Records też do olbrzymów na choćby Europejskiej mapie nie należy;
oprócz tego że wydaja płyty z Death Metalem i jego bardziej brutalną formą, to
są takim jakby Estońskim odpowiednikiem naszego rodzimego Rockmetalshop hehe.
No każdy sobie radzi jak może.
Skupiając się jednak na muzyce można z czystym sumieniem
powiedzieć, że mamy do czynienia z Death Metalem który trąca też o Brutal.
Pomijam taką sobie okładkę kierowaną przy wyborze pewnie ograniczeniami
finansowymi o jakich była mowa, która po dokładniejszej analizie okazuje się
mieć jednak wymaganą estetykę mroku choroby psychicznej wokół której to, jak i
pobocznych tematach śmierci, album krąży. Wracając jednak do stylistyki
Estończycy wrzucają też troche patentów Core jednak w żadnej tandetnej formie
podrygiwania i podskoków, nie. Zabieg ten zwiększył ciężar fragmentów albumu i
co tu by wiele nie mówić poprawia słuchalność hehe. Muzyka sama w sobie
oscyluje wokół blastów ale nie brakuje też break down’ów, wolniejszych czy
średnich temp a zarazem nie jest też to materiał który można zaliczyć do
przekombinowanych. Ciekawe brzmienie kojarzące się jakby uzyskane na żywo i
mimo oczywistego samplowania i triggerowania ma w sobie fajnego ducha, daje się
wyczuć po prostu to mięso z dźwięków. Rzecz jasna nie jest to krwisty ochłap
rodem z Ameryki i tamtejszych patologów, ale daje radę na przyzwoitym poziomie.
Jedyne co można by było urozmaicić lub zmienić to wokale które na jedna barwę
są trochę męczące tym bardziej, że Uziel ma głos z pogranicza growlu a
krzyczanych partii kojarzonych ze szczekaniem jednak trochę bez ciężaru i mocy.
Nie jest to jakiś szczególny mankament, bo te 10 utworów stanowiących trochę
ponad 32 minuty wchodzi równiutko bez zagrychy i jest na czym ucho odciąć i
zawiesić.
Album ‘Psykhosis’ nie zaskakuje, nie rzuca na kolana, ale
wystarczająco urywa łeb by mógł się znaleźć na półce obok Waszych brutalnych
faworytów. Ze spokojem mozna dać Estończykom szansę i czekać co czwórka
patologów wypluje ze swoich chorych trzewi za jakiś czas. Oby to ni było
kolejne 6 lat przerwy, a z drugiej strony... 2 lata mijają i cisza. Pieprzyć
to, ‘play’ i napierdalam raz jeszcze.