Self-released, album 2009
Już na wstępie zaznaczę, że no niektórym to się naprawdę
chce i widać z działań które ograniczone niepowodzeniami nie skutkują w
zawieszeniu zespołu lub rozwiązywaniu działalności, ale ewentualnie zmianom
składu i do przodu. Po 15-stu latach
działalności Angole wydają drugi album do tego jeszcze własnym sumptem. Co
jeszcze bardziej cieszy w tym przypadku to fakt, że nie mamy do czynienia z
Death Metalem jaki to jest popularny w tamtej części świata czyli z modnym
Deathcore’em, tylko jest to prosty kop w mordę w Europejsko-Amerykańskim stylu.
Mamy tutaj troszkę takiej klasyki brutalnych wyziewów rodem z Cannibal Corpse,
do tego pobrzmiewają echa choćby pornocholików z Lividity z elementami Slam. Z
Europejskiej strony wpływów dorzuciłbym tutaj w szczególności jeśli chodzi o
melodykę gitar choćby w tytułowym utworze choćby Vomitory. Takie wytyczne, ale
najważniejsze, że nie ma chłamu i ślicznych fryzurek na bok spedalonych
chłoptasi hehe.
37 minut konkretnego napierdolu przelatuje bardzo szybko i
mile dla ucha maniaków wygłodniałych rzeźni ale bez przesadzonej techniki,
gdzie głowa sama się rwie do napieprzania. ‘Prenatal Massacre’ jest
zdecydowanie albumem rytmicznym gdzie bardzo dużą rolę odgrywają świetnie
zgrana współpraca gitar jak i sekcji rytmicznej zarówno pod względem
aranżacyjnym jak i realizacji samego dźwięku. Doświadczymy blastów, podwójnych
central, sporo rytmicznych tłumionych riffów, pingów, pauz z wypuszczaniem
samego fragmentu struktury linii basu a przede wszystkim cholernego ciężaru
który idąc w parze z fajnym ‘flowem’ kompozycji dodaje chwytliwości
materiałowi. W całość jest wkomponowany i dobrze odwalony pod względem wyczucia
fragmentów oraz barwy tonacji wokal prezentujący milusie oblicze niczym
grzebanie w sokach waginy będącej pod wpływem chlamyldii hehe, bo oprócz
głębokich growli które dominują na materiale w 80% to pozostałą część stanowią
milutkie prosiaki które jak wiadomo w tak ‘trzodnej’ muzie są nizbędne.
Piątka Angoli nie odkryła nic nowego, nagrali materiał mało
oryginalny ale na bardzo dobrym poziomie, wypełniony werwą, siłą i pieprzoną
autentycznością. Po prostu tyle, a może aż
tyle? Jedno wiem, mi wystarcza i z nieukrywaną chęcią posłucham raz jeszcze.