Metal Blade Records, album
2012
Porwałem się na rzecz dość
toporną i trudną do zrobienia, bo jak się tu zabrać do recenzji kolejnego to
już i ponownie udanego albumu Amerykanów? Będzie to już 12-sty album Cannibali
od 1988 roku kiedy to uznaje się ów rok za ich początki. Raptem trzy roszady
jeśli chodzi o skład, a przecież nie mówimy tutaj o kilku latach, więc zarówno
fajna przygoda, oddanie dla muzyki jak i zapewne w ich przypadku już niemała
kasiora, ale nie w tym rzecz. ‘Torture’ po prostu jawi się jako kompetentna i
naturalna kontynuacja tego co zostało dokonane na przestrzeni czasu istnienia
Cannibal Corpse, a tym którzy jak zwykle będą doszukiwać się minusów w
najnowszej produkcji weteranów Amerykańskiej sceny Death Metal mówię ‘fuck
off!’.
Zacznijmy od tego, że nawet
gdyby okładka tego albumu nie była sygnowana logiem Cannibali to każdy by się
domyślił, że to ich dzieło. Charakterystyczna makabra, troszeczkę jakby
wzorowana na z lekka infantylne wyobrażenie koszmaru (mam na myśli kreskę
ryciny i sposób jej wykonania) jest nie do pomylenia z jakimkolwiek innym
zespołem. Tak nawiasem mówiąc przedstawienie wiszących zwłok pozszywanych w
maniakalny sposób to niezły pomysł na tytułowe tortury, a wybór narzędzi za
pasem psychopaty również pozszywanego, okaleczonego zapewne przez samego siebie
wraz z maską na twarzy gdzie wykazał się mistrzowskimi umiejętnościami
‘krawieckimi’ urzeka aż milusio. A zawartość krążka? Cholera, to wciąż ten sam
świetny Cannibal Corpse jaki znamy od lat, jak zawsze w wyśmienitej formie
(chociaż bywały i słabsze albumy) i emanujący brutalną energią która nawet
najbardziej ospałych pobudzi do życia. Oczywiście, że sposób na brutalność
Amerykanów jest znacznie różniący się od tego co dzisiaj preferuje się na
scenie, ale to tylko udowadnia, że pół blasty i średnie tempa Mazurkiewicza
połączone z niezastąpionym głosem Fishera i kurewsko dobrymi aranżacjami
gitarowymi są o wiele brutalniejsze niż tysiące zespołów wypełniające 99%
swoich materiałów blastami. W przypadku naszych bohaterów spokojnie wokale
George’a można wrzucić do jednego wora z sekcja rytmiczną, gdyż dynamika
podkreślająca to co wyczynia bas i perkusja dzięki niemu jest imponująca.
Nabiera to nowego wymiaru mocy, a zmierzenie się z tą trójcą jest odczuwalne
niczym pójście na ‘czołowe’ z ciężarówką. Gitary autorstwa O’Brien’a i
Barrett’a to popis umiejętności technicznych,
a zarazem pokazanie młodzikom z branży, że mieszając można zachować
struktury melodyki, ciężaru a przede wszystkim słuchalności – nie są to tylko
przypadkowo zebrane riffy, a na nich solówki i pies wie co jeszcze! Zaplątane
techniki, rytmiczne przejścia i pasaże by również uraczyć nasz słuch świetną
melodyką i solówkami. Muzyka, muzyka i raz jeszcze muzyka.
Cannibal Corpse swoimi
poziomem i doświadczeniem zabrzmiał dokładnie tak jakbyśmy chcieli, bez żadnych
udziwnień wykraczających poza dawno już ustaloną stylistykę ich gry, ale też
świeżo i porywająco. Osobiście wierzę, że ekipa Amerykanów nagra jeszcze
przynajmniej kilka albumów pod nieugiętą wodzą Webster’a i Mazurkiewicza a nam
pozostanie jak i w przypadku poprzednich 11-stu albumów wyskakiwać z gotówki.