Season Of Mist, album 2011
W przyszłym roku minie 30 lat
od kiedy to Necrophagia swoim istnieniem w metalowym undergroundzie plugawi
swoimi archaicznymi pomysłami umysły oddanych maniaków jak i tych którzy
dopiero co sięgają po twór, który jak mniemam nie zapewni im ani zdrowego
rozsądku a tym bardziej spokojnych snów. Jest to już szósty album ekipy
Killjoy’a, który nie przynosi jakichś drastycznych zmian w stylistyce zespołu,
a raczej utwierdza nas w konsekwencji działania międzynarodowej ekipy
wychwalającej po grobową deskę klasykę kina gore i horror.
Tym razem mamy dziesięć
utworów które zawierają się kilka sekund ponad 40 minut muzyki, co dla mnie
osobiście jest wystarczające ponieważ album ani nie męczy ani nie wkurzamy się na
zasadzie ‘już koniec?!’ i pilot i od nowa hehe. Utwory, które można spokojnie
nazwać ‘klimatycznymi’ ponieważ budzą lekki niepokój i obrzydzenie kojarząc się
z takimi przysmakami jak hektolitry płynącej posoki czy rozbryzgiwanej ropy z
nadgnitych ciał, to tylko nieliczne atrakcje jakie możemy spotkać na ‘Deathtrip
69’. Nie chciałbym wysuwać za daleko idących wniosków, ale wydaje mi się, że
Necrophagia zyskała trochę na melodyjności w swoich riffach, pojawiające się
również w niektórych partiach krzyczane partie refrenowe (mogące nasuwać
skojarzenia z Hardcore’em) również poszerzyły spektrum zakurzonej już
stylistyki jaką od lat prezentuje Necrophagia. Pojawiły się również utwory
których w takiej formie nie przypominam sobie z poprzednich dokonań zespołu,
jak choćby ‘A funeral for solange’ który jest oparty na grzecznym akustycznym
riffie, złowrogich szeptach i melodyjkach jak z pozytywek na dobranoc...
Ciekawy zabieg, udany i co tym bardziej cieszy, że nie zachwiał w żaden sposób
całokształtu ‘Deathtrip 69’. I co równie ciekawe, że po tym utworze następuje
jeden chyba z najbardziej punkowo corowych utworów w dziejach zespołu, ale mimo
tego słucha się wybornie. Wspomniana już praca gitar nie wybiega jakoś specjalnie
poza standardową prostotę, sekcja rytmiczna też nie kładzie na łopatki, ale nie
w tym rzecz. Necrophagia po prostu robi swoje, wypluwa w wulgarny sposób
kolejne bezeceństwa, kolejne makabryczne cysty pękają by zalać nasze zmysły
słuchu fatalna wydzieliną o konsystencji serka homogenizowanego... Do tego
dokładamy charakterystyczne skrzeki Killjoy’a i obraz w pełni gotowy!
Ci, którym dane było zetknąć
się z globalną maskaradą niczym w najbardziej klasycznym horrorze Dario Argento
czy Fulciego wiedzą czego się spodziewać po tym zespole i każdym ich kolejnym
wydawnictwie. Dla tych (chociaż dla mnie to niezrozumiałe hehe) którzy widzą
szyld Necrophagia pierwszy raz z góry uprzedzam, to nie jest miłe nowoczesne
cukierkowate ‘pitu pitu’. To jest muzyczny pieprzony horror ubrany w groteskę
dźwięku, która będzie dla wielu zbyt archiwalna, a może nawet zbyt
ortodoksyjna? Nie mój problem, bo już słucham kolejny raz.