Flenser Records, album, 2010
Debiutancki album amerykanów utrzymany w klimacie mikstury Doom i Death Metalu naprawdę robi olbrzymie wrażenie. W momencie gdy jako kolejną z brzegu promówkę wrzuciłem ten album a uprzednio poszukałem choć minimum info czego można się będzie spodziewać po ich muzie, jakoś nie do końca uwierzyłem, że może to być coś ciekawego. Spodziewałem się bardziej nudnych kawałków ciągnących się w nieskończoność, które z jednej strony będą zalatywać kiczem i nudzić smęceniem o niespełnionych czy odrzuconych miłostkach. Traf chciał, że kolesie potrafią zaciekawić i to cholernie, kreując klimat totalnej beznadziejności (tej pożadanej, kontrolowanej), obezwłasnowolnienia rozkoszą żalu ciskając nas w najgłębszy otchłani wir. Tak, wiem że brzmi to strasznie pompatycznie, ale wrażenia jakie pozostawił po sobie Seidr nie sposób opisać inaczej, ponieważ wyżarł wręcz pustkę we mnie, a me popioły rozsypał bezwiednie nie bacząc na moją godność. Co do kwestii stricte muzycznych to album porusza się wokół wolnych i bardzo wolnych momentów, riffy mimo sporej ciągliwości są naprawdę ciężkie i doborowe włączając w to wszelakie zagrywki akustyczne (a nawet takowy utwór ‘In the Ashes’ wykonany w całości 'bez prądu') oraz inne rozpłynięte i zdeformowane dźwięki gitar jakże pożądane jako sprzężenia, piski... ale tak ma być i tyle. Wokale oprócz growli to czyste śpiewy, szepty, deklamacje choć nie ukrywam, że głównym wyznacznikiem będą tutaj Death Metalowe darcia ryja. W sumie to tyle... ciężar i polot. Polecam!
5/6