niedziela, 25 grudnia 2011

Pessimist 'Blood For the Gods'


Lost Disciple Records, album, 1999
Drugi album ekipy brutalizatorów zza Wielkiej Wody jawił się w tamtym czasie bardzo skomasowanym brzmieniem, czymś co było jeszcze w sporych powijakach a tylko nieliczne zespoły jak Suffocation czy Deeds Of Flesh stosowały tak odważnie triggery które i tak są tutaj niczym w prównaniu z tym co sie dzieje na obecnych płytach rażących plastikiem i brakiem autentyczności. Otóż, tak jak wspomniałem w poprzedniej recenzji debiutu, Pessimist nigdy wiekszego sukcesu się nie doczekał mimo, iż moim zdaniem zasługują na to pełnym ryjem. Z drugiej strony jednak to dobrze, bo patrząc po ‘sukcesach’ i przyglądając się z boku poczynaniom tych ‘wielkich’ aż wstyd człowiekowi, że taka szmira ma być utożsamiana z Death Metalem. Wracając jednak do amerykanów którzy na szczęście nie podążyli za ideą kolekcjonowania myta za swoje ‘artystyczne spełnienia’, mamy tutaj porządny ochłap ciężkiego grania które nawet na tamte czasy nie miało nic wspólnego z odkrywczością. Sedno jednak w tym, że trzymając się ścieżek wydeptanych przez inne juz zespoły, nawet do dziś muzyka Pessimist to idealna uczta średnich temp ubranych w soniczne bluźnierstwa w które to wplótł się też i element Black Metalu. Bynajmniej nie mam tu na myśli wokali, które możnaby na siłę pod takowe podciągnąć, ale chodzi mi o ten metafizyczny smród walący po nozdrzach przy okazji każdego kolejnego utworu. Po prostu o pierdolone Zło, tyle. Zdecydowanie na plus można tu wymienić również masę interesujących solówek które to nadają jeszcze większej dzikości temu dojrzałemu materiałowi. ‘Blood For the Gods’ stoi poziomem zdecydowanie ponad te wszystkie niepotrzebnie mieszające w strukturach zespoliki i zamiast kupować nowe ‘trendy’ albumy z jakimiś dziwolągami i wynaturzeniami (w złym słowa znaczeniu) zdecydowanie wolę po raz n-ty powrócić do tego grania. Jest z polotem, każdy kawałek można z dużą łatwością rozpoznać, a przede wszystkim nie jest to materiał przekombinowany i w tym dopatruję się jego najwiekszej mocy. Naprawdę mocny album, który przeżył test czasu, przynajmniej dla mnie.
5/6