niedziela, 25 listopada 2012

News / Live 25/11/12

Kolejna garść plotek i plotasów plus zapowiedzi nowych koncertów z kraju i na świecie.

Morte ‘Holy Leech’






















Self-Released, demo CD-r 2011

Z Radomska przyleciała do mnie płytka CD-r z materiałem który muszę przyznać zaskoczył mnie dojrzałością kompozycji utrzymanej w dobrej starej szkole grania plwocin spod znaku Death i Black. Mieszanka jak najbardziej smolista, a i pomysł na jej wykonanie jak najbardziej słuszny, ale o tym za chwilę. Morte pod żelaznymi rządami Ta Deus’a od 2001 roku niestety zawiesza działalność w 2004 roku by ją wznowić ponownie w okolicach 2008 roku, czego owocem są dwa jak do tej pory demosy. Debiutu nie znam niestety, ale poniżej zabiorę się wyczerpująco za ‘Holy Leech’ czyli drugie demo Morte.
A więc nastała chwila prawdy dla tegoż to kwartetu który muszę przyznać wreszcie doczekał się tej recenzji. Demos trochę przeleżał ale to tylko z powodów ‘kolejki’ do opisania, bo to tak nieładnie by było wepchnąć naszych na przody hehe. Zacznijmy od bardzo udanej rejestracji dźwięku, selektywność jest wręcz wzorowa, każdy instrument jest wyrazisty i ma równie wiele do powiedzenia. Dodatkowo mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że materiał jest sam w sobie ciężki, a sposób jego realizacji tym bardziej eksponuje ów cechę. Chłopaki nie stawiają w swojej muzyce na niesamowite tempa i technikę, nie tędy droga. Otóż, materiał jest przejrzysty i nie tyle co pokazuje prostotę (bo zdecydowanie tak nie jest), ale aranżacje utworów są przyswajalne podczas słuchania bez większych trudności, zalatują nawet swoistym ‘flowem’ ku przebojowości nie tracąc nic a nic na sile i agresji! Wg mnie jest to bardzo dobre rozwiązanie, ponieważ muzyka nadal jest iście diabelska i szczerze powiedziawszy to Morte radzi sobie wyśmienicie zarówno jeśli mowa o blastach czy wolnych tempach. Poprzez całość riffów przelewają się całe maści inspiracji starą szkołą Death Metalu, a nazwy jak Morbid Angel (stary rzecz jasna), trochę w tym echa Szwecji jak Grave czy Dismember czy też Holenderskiego Eternal Solstice czy nawet mistrzów z Autopsy (zdecydowanie w wolnych tempach). Pamiętajcie jednak, że to wyłącznie moje krzywe skojarzenia, niekoniecznie trafne, a już tym bardziej nie musicie sie z nimi zgadzać. Ciekawe są też wokale wspomnianego Ta Deus’a które można by było umieścić pomiędzy growlami a chorobliwymi szepczącymi skrzekami, jakże szpetnymi i budzącymi niepokój. Takie zabiegi dodają tchnienia całości materiału, uruchamiają ukryte demony z którymi każdy z nas walczy na co dzień i może to, kurwa, dziwne ale skłaniają do refleksji. Wydaje mi się, że jak na tematykę prócz anty-klerykalnej wynikającej z samej okładki i tytułu demo, to cel został osiągnięty skoro mowa o negatywnych myślach i ich ukierunkowaniu.
Te sześć utworów szybko się kończy wywołując niedosyt, jednak pozostawia nas w myśli, że zespół zrobił kawał dobrej roboty i z miłą chęcią powracać będziemy do tej płytki. Z mojej strony dodam tylko tyle, że czekam na kolejny krok Morte o którym mam nadzieję zostać poinformowanym od samej hordy. Kto wie, może kolejny będzie już album?

Cannibal Corpse ‘Torture’






















Metal Blade Records, album 2012

Porwałem się na rzecz dość toporną i trudną do zrobienia, bo jak się tu zabrać do recenzji kolejnego to już i ponownie udanego albumu Amerykanów? Będzie to już 12-sty album Cannibali od 1988 roku kiedy to uznaje się ów rok za ich początki. Raptem trzy roszady jeśli chodzi o skład, a przecież nie mówimy tutaj o kilku latach, więc zarówno fajna przygoda, oddanie dla muzyki jak i zapewne w ich przypadku już niemała kasiora, ale nie w tym rzecz. ‘Torture’ po prostu jawi się jako kompetentna i naturalna kontynuacja tego co zostało dokonane na przestrzeni czasu istnienia Cannibal Corpse, a tym którzy jak zwykle będą doszukiwać się minusów w najnowszej produkcji weteranów Amerykańskiej sceny Death Metal mówię ‘fuck off!’.
Zacznijmy od tego, że nawet gdyby okładka tego albumu nie była sygnowana logiem Cannibali to każdy by się domyślił, że to ich dzieło. Charakterystyczna makabra, troszeczkę jakby wzorowana na z lekka infantylne wyobrażenie koszmaru (mam na myśli kreskę ryciny i sposób jej wykonania) jest nie do pomylenia z jakimkolwiek innym zespołem. Tak nawiasem mówiąc przedstawienie wiszących zwłok pozszywanych w maniakalny sposób to niezły pomysł na tytułowe tortury, a wybór narzędzi za pasem psychopaty również pozszywanego, okaleczonego zapewne przez samego siebie wraz z maską na twarzy gdzie wykazał się mistrzowskimi umiejętnościami ‘krawieckimi’ urzeka aż milusio. A zawartość krążka? Cholera, to wciąż ten sam świetny Cannibal Corpse jaki znamy od lat, jak zawsze w wyśmienitej formie (chociaż bywały i słabsze albumy) i emanujący brutalną energią która nawet najbardziej ospałych pobudzi do życia. Oczywiście, że sposób na brutalność Amerykanów jest znacznie różniący się od tego co dzisiaj preferuje się na scenie, ale to tylko udowadnia, że pół blasty i średnie tempa Mazurkiewicza połączone z niezastąpionym głosem Fishera i kurewsko dobrymi aranżacjami gitarowymi są o wiele brutalniejsze niż tysiące zespołów wypełniające 99% swoich materiałów blastami. W przypadku naszych bohaterów spokojnie wokale George’a można wrzucić do jednego wora z sekcja rytmiczną, gdyż dynamika podkreślająca to co wyczynia bas i perkusja dzięki niemu jest imponująca. Nabiera to nowego wymiaru mocy, a zmierzenie się z tą trójcą jest odczuwalne niczym pójście na ‘czołowe’ z ciężarówką. Gitary autorstwa O’Brien’a i Barrett’a to popis umiejętności technicznych,  a zarazem pokazanie młodzikom z branży, że mieszając można zachować struktury melodyki, ciężaru a przede wszystkim słuchalności – nie są to tylko przypadkowo zebrane riffy, a na nich solówki i pies wie co jeszcze! Zaplątane techniki, rytmiczne przejścia i pasaże by również uraczyć nasz słuch świetną melodyką i solówkami. Muzyka, muzyka i raz jeszcze muzyka.
Cannibal Corpse swoimi poziomem i doświadczeniem zabrzmiał dokładnie tak jakbyśmy chcieli, bez żadnych udziwnień wykraczających poza dawno już ustaloną stylistykę ich gry, ale też świeżo i porywająco. Osobiście wierzę, że ekipa Amerykanów nagra jeszcze przynajmniej kilka albumów pod nieugiętą wodzą Webster’a i Mazurkiewicza a nam pozostanie jak i w przypadku poprzednich 11-stu albumów wyskakiwać z gotówki. 

Warder ‘Earth Soul Devoured’























RM Records, album 2010

Tym razem udało mi się zdobyć Rosyjski mało znany Warder (nie nasz Wejder nie nie hehe) i ich debiutancki album. Ponownie Death Metal tyle, że chłopaki wykorzystują w swojej recepturze wszystko prócz Slam i kombinują z taką różnorodnością, że jest to naprawdę miłe do posłuchania. Rozbawiły mnie groźne ksywki muzyków, którzy na dobrą sprawę z tematyką ‘porno’ lub tym podobnym nie mają za wiele wspólnego. Owszem jest jeden utwór ‘Jigsaw Rectal Analysis’ ale prócz tego to nawet chłopaki o nagich cyckach nie śpiewają hehe.
Styl Wrader należy do tych w gatunku Death Metalu od których na co dzień stronię, bardziej lubując się albo w ultra brutalnych wymiotach lub klasykom wraz z ich naśladowcami, a że w obu przypadkach jest naprawdę od zatrzęsienia wartościowego grania, tak melodyjne rzeczy które są podniesione do rangi lekko strawnych dzięki zabiegom sporadycznie pojawiających się rytmicznych riffów lub pół blastów omijam naturalnym i szerokim łukiem. Pech albo szczęście chciało, że wpadli mi w łapska Rosjanie i poświęciłem im trochę czasu. Otóż, Death Metal jest tutaj w głównej mierze oparty na melodyjnych riffach podbijanych centralami perkusji której brzmienie zostało już całkowicie zmienione dzięki triggerom i setce zabiegów kosmetycznych w studiu nagrań. Brzmienie jest i mocne, ale muzyka taka w mojej opinii jest skierowana bardziej do nowicjuszy niż wyjadaczy parających się tym gatunkiem od wielu lat. Coś jak nasz Wejder z Polszy hehe, się zgrali nazwami. Dodatkowo album strasznie się ciągnie, a przecież ma niecałe 45 minut. W kompozycjach brak zdecydowanie mocy, melodyjne fragmenty (a raczej większość kompozycji) jest kompletnie pozbawiona jadu, odegrana niby poprawnie ale za grosz mnie to nie przekonuje. Owszem słychać, że muzycy mają pojęcie o obsłudze instrumentów, ale miałkość i najzwyklejsza przeciętność wżera się głęboko we wprawne narządy słuchowe i nie daje się oszukać. Do tego wokale od krzyczanych po growle, które to ani tak ani srak nie wypadają dobrze. Kolejna nauczka, że mordę też trzeba umieć drzeć. Dobra, starczy już pastwienia się hehe.
‘Earth Soul Devoured’ to niestety przeciętniak a do tego nieudany. Album brzmi jak słaba replika nawiązująca do dokonań Szwedzkich ekip jak choćby At The Gates w połączeniu z naszą rodzimą maszynką do pieniążków na którą to dzieciarnia wali ‘dumnie’ i tłumnie na koncerty. Jak ktoś lubi to brać, osobiście wolę zmasakrować się przy muzyce godnej uwagi.

Afflictive Emasculation ‘Obscure Slam Vomition’






















Coyote Records, album 2012

Rosyjska rosnąca naprawdę w potęgę na Europejskim rynku brutalnego ścierwa Coyote Records w maju tego roku wydała debiut Hiszpańskiego tworu pod rozkoszną nazwą Afflictive Emasculation (można to przetłumaczyć jako Trapiąca lub Nie Dająca Spokoju Kastracja) hehe. Hiszpania kilka całkiem udanych przedstawicieli brutalnego grzańska ma w swoich szeregach jak choćby Cerebral Effusion, Fermento czy Human Mincer i ze spokojem i tą ohydą może zasilić swoje zapasy.
Niezbyt specjalny artwork z udanym logiem, ale ok, pomijamy wpadkę wizualną i przechodzimy do meritum sprawy czyli samej muzyki. Mamy tutaj trochę ponad pół godziny muzyki zawartej w 7-miu utworach które za nic w świecie nie chcą przyśpieszyć. Otóż, Death Metal oferowany przez Kastaratów jest podany w formie typowej dla Slam, nawet średnie tempa nie wykraczają poza ten jakże szczelnie zamknięty gatunek, zamknięty tylko dla Afflictive Emasculation. Struktury utworów są przewidywalne, ale to jednak nic nowego. Bardziej bolesnym zabiegiem jest wtórność tych aranżacji. Rozumiem, że można sobie pokiwać łbem do tych utworów, przesłuchać ‘Obscure Slam Vomition’ nawet kilka razy tupiąc nogą tylko problem w tym, że takich płyt jest obecnie za wiele na rynku i nijak ten zespół nie zostanie zapamiętany. Odłóżmy jednak moje zrzędzenia starego człowieka na bok. Brzmienie jest ciężkie, nabite wręcz basem, dobre wrażenie robią fragmenty gdzie bas zostaje w swoich wariacjach albo wysunięty na przody albo pozostawiony sam sobie gdy reszta instrumentarium milknie. Całość jest wspomagana przez niskie buczące growle, kilka interek z horrorów i ot cała tajemnica stylistyki Hiszpanów. Naprawdę nie ma się tutaj co rozpisywać i silić się na ‘mądrości’. Typowy Slam, sama rytmika z zajebistym pomysłem na partie basu robią dobrze w mózgu. Zwolennicy i maniacy tego gatunku sięgną bez zastanowienia po ten krążek i zapewniam ich, że nie będą żałować. Mi natomiast osobiście co nieco tutaj brakuje z przebojowości i przysłowiowego kopa z jajem.

sobota, 17 listopada 2012

Newsy i Live

Kilka newsów i aktualizacja koncertów.

Putridity ‘Degenerating Anthropophagical Euphoria’






















Willowtip, album 2011

Krążymy po globie moi mili niczym szaleńcy w labiryncie ludzkich jelit tnąc, siekąc i rozrywając hehe. Co jednak zrobić, gdy z całego świata napływa tyle ciekawych zespołów, o których nawet z kilkuletnim opóźnieniem ale jednak człowiek się dowiaduje. I gdyby to była tylko moja jedyna pasja, to i tak mogę przytoczyć słowa jednego z moich ulubionych pisarzy ‘...życia nie starczy’. Właśnie, gdyby tylko skupić się na muzyce, to ilość wraz z jakością jaka niejednokrotnie cieszy serducho, to za nic nie jestem w stanie przerobić i chociażby w stopniu dostatecznym poznać wszystkie wydawnictwa. Wracając jednak do Putridity i naszych podróży to znajdujemy się w kraju pizzy (bynajmniej nie, kurwa, mrożonej haha), wszelakich pyszności podawanych z makaronem i romantycznej Wenecji która szczerze ma się nijak do twórczości Putridity w której to drugi utwór zaczyna się od intra ‘I will kill you, I’m going to kill you and fuck you at the same time!’.
Włosi z Putridity stawiają przede wszystkim na brutalność, którą można porównać choćby do ich rodaków z Blasphemer czy Septycal Gorge (z ta różnicą ci ostatni sa bardziej techniczni i ich rozwiązania oscylują również wokół średnich temp czy też wzorców z klasycznych zespołów gatunku). Jestem bardziej niż przekonany, że ten album zachwyci tylko wprawnych słuchaczy i tych którzy uwielbiają brutalne dźwięki, totalną techniczną ścianę dźwięku rodem Enmity czy Defeated Sanity (na których to nowy album czekam z niecierpliwością). Utwory są bardzo intensywne, blasty dominują wspomagane podwójną centralą jednak złożoność tego co oferują Włosi w sekcji rytmicznej jest świetnym egzaminem na wytrzymałość koncentracji hehe. To co wyczynia Brutal Dave jest niesamowite i kurewsko chore (ciekawostka: jest on również obecnie w Septycal Gorge i Antropofagus). Bas.. idealnie podpięty pod to co wyczynia Dave... jasna cholera! Szacunek panowie! Przejdźmy do struktur gitarowych które od zajebiście rytmicznych fragmentów wręcz wyciągniętych z podręcznika Slam vide w utworze ‘Innate Butchery Aptitude’ do totalnego zniszczenia z pinagmi, techniczną gonitwą na progach i pająkach a nawet tappingu jak w ‘Living Decomposition’. Struktury napięte do granic, nie jeden zespół z ilości patentów zawartych w jednym utworze zrobiłby zapewne pół płyty! Przecież tutaj nawet nie ma miejsca na solówkę, a mimo tego album jest cholera mistrzostwem! Wokale to niskie growle, bez urozmaiceń, atakujące z ta samą wprawnością przez całość trwania drugiego krążka Włochów. Wg mnie, to nawet i lepiej, że są utrzymane w jednej barwie i nie wyróżniają się ponad resztę instrumentarium, bo daje to zajebistą możliwość skupienia się na muzyce i ogarnięcia tego kontrolowanego chaosu.
Totalna technika, oszałamiające zdolności i potencjał połączone z morderczą precyzją zamieniają te 24 minuty w pokaz jak się tworzy i gra muzykę której to poziom brutalności został posunięty do granic możliwości. Szczerze polecam, bo jest czego posłuchać.

Dying Fetus ‘Reign Supreme’






















Relapse Records, album 2012

W zeszłym roku minęło 20 lat odkąd to Umierający Płód z dużym powodzeniem radzi sobie na scenie i podbija większość krajów na świecie w postaci uczestnictwa w festiwalach czy nawet pomniejszych koncertach. Zasłużyli sobie na to zajebistą determinacją, dążeniem do celu swoją utartą już stylistyką którą znamy doskonale od lat. A więc co nowego tym razem mają nam do zaproponowania Amerykanie na siódmym juz albumie? Zapraszam na krótki opis.
Zacznę może od stwierdzenia faktu (przynajmniej z mojej obserwacji wynikło to jako fakt), że jest to jak do tej pory najbardziej przystępny z materiałów Dying Fetus. Hit goni hit na tej płycie w dosłownym tego słowa znaczeniu, fantastycznie ciężkie, ale jeśli trzeba to i urozmaicone o typowe przerywniki w riffach z melodiami które pojawiają się również bardzo często w motywach przewodnich utworów. Album ‘Reign Supreme’ jest niebanalnie porywający swoją dynamiką, strukturami które patrząc poprzez pryzmat wcześniejszych dokonań mogą się wydawać bardziej ubogie, jakby celowo uproszczone, nie daje szans na wytchnienie, bo każdy riffy czy to z zakręconą chorobliwie melodyką czy jakże cieszący słuch rytmiczny walec jest tym czymś czego w 100% oczekuje się od tego zespołu. Z drugiej strony, wątpię aby Amerykanie tym się sugerowali, po prostu nagrywają swoje.
Zadziwiającym jest jak bardzo ciężko i brutalnie zaczyna się ‘Reign Supreme’ by jednak w kolejnych utworach trochę spokornieć. Taaa, spokornieć w mniemaniu Dying Fetus to tak jak w tysiącach kapel napierdalać na pełnych obrotach. Musze również przyznać, że początkowo byłem bardzo sceptycznie nastawiony do brzmienia werbla i tomów które wkurzały mnie swoimi triggerami ale w końcu się przyzwyczaiłem, co nie znaczy, że przekonałem hehe. Gitary o których już zostało powiedziane co nieco, nadal zaskakują świeżością patentów, załamań tempa i breaków w dziwnych miejscach utworu gdzie spodziewałbym się rozwinięcia poprzedniego riffu a tu niespodziewanie pojawia się wyciszenie i jedna gitara w trakcie dwóch sekund robi przejście w postaci melodyjnej zagrywki i natychmiast zostajemy przerzuceni w inny wymiar czy fragment brutalności. Czasem to tak jakby DF mieli w swoich wiosłach jakiś pieprzony wehikuł czasu i odbywają się takie skoki. Solówek w wykonaniu brutalizatorów tej maści chyba nie trzeba polecać, prawda? Wokalami już od dłuższego czasu dzielą się John i Sean więc w tej materii nic się nie zmieniło. I jak nigdy dotąd chyba, wyznaczam faworyta ‘In the Trenches’, bo motyw na tripletach podświadomie nakazuje mi wracać do tego utworu! Oczarowany mocą, totalną finezją Amerykańskiej brutalności i jej rozmachu... wrzucam ‘play’ ponownie!
Na zakończenie powiem krótko, mam nadzieję, że jak będę miał 50 lat to Dying Fetus nadal będzie nagrywał tak wspaniałą muzykę. O ile dożyję hehe. Kupować!!!

Bestial Holocaust ‘Temple of Damnation’






















Crush Until Madness Records, album 2009

Wyczytałem w jakimś podziemnym szmatławcu, że zespół jeśli pochodzi z Ameryki południowej to jest raczej nieuniknione, że usłyszymy oddech zza światów starego Possessed, Kreator, Destruction, Sodom czy Bathory. W przypadku Bestial Holocaust który to pochodzi z Boliwii trudno sie z powyższym stwierdzeniem nie zgodzić. Przez wielu którzy preferują cukierokwate brzmienia lub tzw. mainstream taka stylistyka i ‘ślepe hołdowanie wzrocom’ podlega nieustającej krytyce, jednak Ci którzy uwielbiają cholerny Metal z krwi i kości ubrany w stylistykę Black/Thrash ‘Temple of Damnation’ będzie nie lada kąskiem. Doszukamy się również przejawów lub ciągot w stronę starego Speed czy nawet zapomnianego Power (tylko proszę nie kojarzyć tej szufladki z gejowskimi pudlami obecnej sceny, z góry dziękuję hehe).
Materiał wydany przez mało znaną Crush Until Madness Records specjalnie od strony graficznej nie rzuca na kolana, utrzymany jest w wersji niezbędnej, czyli: zdjęcia, skład, kiedy nagrano i dziękujemy za uwagę. Co natomiast totalnie rozwala prócz zawartości krążka, to okładka autorstwa Daniela Shaw zbliżona bardzo do tego co często i gęsto wyczynia sam Chris Moyen. Odstające jakością, ale przekaz bestialstwa i perwersyjna demoniczoność obrazu jak najbardziej odpowiadające klimatowi muzyki zawartej na drugim pełnym materiale Boliwijczyków. 35 minut muzyki zawartej w 8-śmiu utworach o konkretnej mocy daje naprawdę popalić, czuć moc, nienawiść ale i piekielny zapał który w nich pozostał od czasów gdy powstali tj. 1999 roku. Na pierwszy ogień zasług i medal chwały należy się Sonji Sepulcral za wokale, bo to co kobietka zrobiła na tym materiale jest (nie)czystą profanacją wartości które plebs uznałby za święte. Tak rasowe wyziewy połączone z zamykającymi niektóre wersety krzykami wysokim tonem niczym sam King Diamond (ok, przesadziłem haha) po prostu rozpieprzają w drobny pył. Czuć w jej oddechu piekielną siarkę, robi to wyjątkowo dobrze i sądzę, że gdyby w książeczce nie było informacji o tym, że to dziewczyna mało kto by się w tym połapał hehe (mowa o wokalach). Gitary, cóż tak jak już na wstępie zostało powiedziane, większość aranżacji opartych jest na wypróbowanych wzorcach, dominuje rytmika przeplatana z siarczysto-agresywną melodyką i również riffach ‘na szatana’ na otwartych strunach. Muza dzięki temu jest bardzo przyswajalna, ciężko jednak skupić się na czymkolwiek innym, bo łeb sam chodzi w rytm struktur Boliwijczyków. Dla przykładu taki ‘Espectros’ zamykający płytę posiada jeden z najbardziej genialnych motywów przewodnich jakie dane mi było słyszeć ostatnimi czasy, począwszy od otwierającej gitary aż po diaboliczne wariacje wewnątrz tej sadystycznej machiny śmierci. Pozostała mi do omówienia jeszcze sekcja rytmiczna która nie odstaje od reszty, po prostu od blastów po rytmiczne przejścia i zwolnienia. Dobrym zabiegiem w trakcie miksów było wysunięcie basu na przód, co daje większą dynamikę i materiał skuteczniej kopie po dupsku hehe.
Sumując drugi album ‘Temple of Damnation’ jestem w poszukiwaniu trzeciego, jak do tej pory ostatniego z 2011. Ta ciemna i obryzgana flakami chrystusa perełka dotarła do mnie z Brazylii i szczerze mówiąc to nie mam dodatkowych pytań co do tej hordy. Roznieśli mnie swoim retro graniem, które może nie jest aż nazbyt chamskie i bezpośrednie ale pluje wrogom w twarz na tyle by przejść obok nich dumnie i uniesionym czołem. Bestial Hailz 666! Hail Flauros, Zagan i Agares!

Venduzor ‘Covered By The Blood’





















No Label Records, album 2010

Venduzor pochodzi z Indonezji, narodu stojącego Brutalnym Death Metalem i jednego z największych potentatów jeśli chodzi o uprawę pieprzu i kakao w znaczeniu gospodarki globalnej. Gdyby trochę pobawić się słowami, podciągnąć niektóre znaczenia dla zabawy i połączyć wszystkie klocki w jedną układankę, okazałoby się że  Indonezyjska scena odgórnie musi być zdeprawowana i łomotać ile sił jedną z najbardziej ciężkich i chorych wersji Death Metalu. Ale nie uprzedzajmy faktów i skupmy się na Venduzor i ich debiutanckim albumie. Zadziwiający jest strasznie ubogi dorobek, ponieważ od 1994 roku chłopaki nagrali raptem dwa dema i właśnie ten krążek, ale co tam, przechodzimy do zawartości ‘Covered by the Blood’.
Szczerze powiedziawszy spodziewałem się blastów, oszałamiających temp które przelecą niczym tornado przez Borneo, masy kiblowatych wokali i techniki nad którą mój słuch zapanuje dopiero po n-tym przesłuchaniu. Otrzymałem w zamian dość nudny materiał do którego uwierzcie próbowałem się przekonać nie kierując się bynajmniej wspomnianymi oczekiwaniami o których wspomniałem powyżej. Pomimo zachęcającej okładki, fajnych tytułów jak ‘Rotten dead a nawet zamykającego album coveru Suffocation ‘Effigy of the Forgotten’ nie mogę, naprawdę nie mogę się przekonać do ich muzyki. A w czym tkwi problem? Wydaje mi się, że przede wszystkim w przekazaniu pomysłów które są jakby nie patrzeć dobre ale przekazane na sposób mierny, nużący i bardzo męczący. Co jednak jest ciekawe, że te utwory o których mówię są nowymi propozycjami zespołu, ponieważ od utworu nr 5 zaczyna się starszy materiał który gniecie jaja. Owszem jest on nagrany w sposób dość niechlujny, ale dudniące basy, bulgot wokali, dosłownie ściana opętanego dźwięku, po prostu masakra. Co tu wiele mówić, wydaje mi się że materiał który miał wypaść bardziej dojrzale niestety zawiódł, a zwykły napierdol z elementami Slam jak zawsze poczynił spustoszenie i masakrę hehe.
Powiem w ten sposób, jeśli ktoś nie ma nic przeciwko zaczynaniu słuchania materiału od utworu nr 5 (lub wedle gustów mogą znaleźć się i tacy co bardziej skupią się na pierwszej części nagrania) to materiał nawet nawet jest ok. Dla mnie to trochę mało, a mając w pamięci ile zespół egzystuje już w podziemiu to tym bardziej to mało. Wiadomo, kto chce niech ich sprawdza. 

sobota, 10 listopada 2012

Newsy i Live 11/11/12

Garść newsów oraz zapowiedzi najbliższych koncertów zarówno Polska jak i świat. Jak zawsze pomagał Gerard, dzięki!

Medico Peste ‘א: Tremendum et Fascinatio’


















Malignant Voices, album 2012

Muzycy Medico Peste, które to zadebiutowało swoją demówką zeszłego roku, już wtedy narobili sporego zamieszania w Polskim podziemiu. Aura zainfekowana chorobą do jakiej nazwa nawiązuje która to w XIV wieku spustoszyła totalnie Europę, zbierając żniwo śmierci depopulując ludność kontynentu o ponad 1/3. Odmian epidemii było sporo, zapisków które się zachowały jak i teorii na temat rozległych zmian martwiczych, czy ropiały, czy krwawiły jest wiele. My jednak skupimy się na mniej historycznej analizie zawartej w dźwiękach ‘א: Tremendum et Fascinatio’, debiutanckiego albumu który już na wstępie mogę powiedzieć, że na mnie wywarł niesamowite wrażenie!
Tematyka liryk, a właściwie ich fragmentów zamieszczonych w booklecie nie różni się specjalnie od tego czym uraczono nas na demosie, a więc religijna obsesja, choroba, zaraza, umysłowe opętanie, upokorzenie... śmierć. Black Metal prezentowany przez ów hordę ma charakter ortodoksyjny, nie jest zwykłym napierdolem blastów, bezmyślnym masakrowaniem dla masakrowania. Owszem, skoro już poruszamy temat sekcji rytmicznej, to ultra szybkie blastujące partie się pojawiają, ale jeśli miałbym je procentowo określić to stanowią może z 25% albumu. Większość patentów wybiega poza utarte ścieżki, jawiąc się łamanymi tempami, marszowymi, wolnymi, które nie jednokrotnie ocierają się nawet o jakby jazzowe improwizacje. No może to trochę na wyrost, jednak coś w tym jest. Dochodzimy do momentu gdzie jestem zmuszony stawić czoła czemuś wręcz niemożliwemu i opisać gitary. Otóż, nawyków, korzeni sposobu grania Medico Peste można szukać i dopatrywać się gdzie kto chce, jednak nie zmienia to faktu, że album oscyluje, pływa po ocenia zgnilizny ambientalnej jeśli mogę tak powiedzieć. Chodzi mi tutaj o to, że mimo iż riffy są w pełni wykonane na gitarach to jednak sposób ich odegrania, struktura przywodzi na myśl właśnie takie odczucia, że to nie tylko gitary ale coś ponad, coś co chwyta resztki zdrowego nie wdychanego jeszcze powietrza i zamienia to na cuchnące i ohydne żniwo, które niczym niewidzialny wirus atakuje z piekielną precyzją. Sporo tutaj rozstrojeń, zwolnień, hipnotycznych partii, absurdu wręcz który wytyka powagę a zarazem kpinę choroby z nędznej przypadłości ludzkiego bytu... I tak to wszystko słychać w gitarach. Przechodzimy do wokali które stanowią na ‘א: Tremendum et Fascinatio’ kwintesencję wszystkiego co najbardziej plugawe. Z każdym wykrzyczanym słowem przez Silencera mam wrażenie, że facet zaraz wypluje swoje płuca, że zaleje się krwią wymieszaną z żółtawą śliną, tym bardziej, że odgłosy kaszlu w ostatnim utworze ‘The Sigil’ mnie dosłownie powaliły na kolana... Zamarłem! Zanim jednak to nastąpiło to szeptano mówione frazy w ‘Meanwhile in Gehinnom...’ także poczyniły spustoszenie. Nad całym albumem panuje niesamowicie ‘wykrzywiona’ wizja, obraz na miarę potępienia ciała i umysłu pogrążony tym bardziej w rozpuście ów stanu...
Medico Peste dokonali czegoś, co moim zdaniem nie miało jeszcze miejsca na Polskiej scenie pomimo istnienia tak infernalnych i oddanych sprawie zespołów których nazwy każdy szanujący się zna. Połączenie obrazu kierowanego image zespołu, zawartych tekstów, przekazu i udane zawarcie tego w dźwiękach które niosą grozę i niemiłosierne ukazanie wątłości jednostek ludzkich... wobec zagłady epidemiologicznej, mimo, że ujętej w symbolice z przeszłości to nadal ją gloryfikującej. Niech nam gniją ciała!!!

Necrophagia ‘Deathtrip 69’






















Season Of Mist, album 2011

W przyszłym roku minie 30 lat od kiedy to Necrophagia swoim istnieniem w metalowym undergroundzie plugawi swoimi archaicznymi pomysłami umysły oddanych maniaków jak i tych którzy dopiero co sięgają po twór, który jak mniemam nie zapewni im ani zdrowego rozsądku a tym bardziej spokojnych snów. Jest to już szósty album ekipy Killjoy’a, który nie przynosi jakichś drastycznych zmian w stylistyce zespołu, a raczej utwierdza nas w konsekwencji działania międzynarodowej ekipy wychwalającej po grobową deskę klasykę kina gore i horror.
Tym razem mamy dziesięć utworów które zawierają się kilka sekund ponad 40 minut muzyki, co dla mnie osobiście jest wystarczające ponieważ album ani nie męczy ani nie wkurzamy się na zasadzie ‘już koniec?!’ i pilot i od nowa hehe. Utwory, które można spokojnie nazwać ‘klimatycznymi’ ponieważ budzą lekki niepokój i obrzydzenie kojarząc się z takimi przysmakami jak hektolitry płynącej posoki czy rozbryzgiwanej ropy z nadgnitych ciał, to tylko nieliczne atrakcje jakie możemy spotkać na ‘Deathtrip 69’. Nie chciałbym wysuwać za daleko idących wniosków, ale wydaje mi się, że Necrophagia zyskała trochę na melodyjności w swoich riffach, pojawiające się również w niektórych partiach krzyczane partie refrenowe (mogące nasuwać skojarzenia z Hardcore’em) również poszerzyły spektrum zakurzonej już stylistyki jaką od lat prezentuje Necrophagia. Pojawiły się również utwory których w takiej formie nie przypominam sobie z poprzednich dokonań zespołu, jak choćby ‘A funeral for solange’ który jest oparty na grzecznym akustycznym riffie, złowrogich szeptach i melodyjkach jak z pozytywek na dobranoc... Ciekawy zabieg, udany i co tym bardziej cieszy, że nie zachwiał w żaden sposób całokształtu ‘Deathtrip 69’. I co równie ciekawe, że po tym utworze następuje jeden chyba z najbardziej punkowo corowych utworów w dziejach zespołu, ale mimo tego słucha się wybornie. Wspomniana już praca gitar nie wybiega jakoś specjalnie poza standardową prostotę, sekcja rytmiczna też nie kładzie na łopatki, ale nie w tym rzecz. Necrophagia po prostu robi swoje, wypluwa w wulgarny sposób kolejne bezeceństwa, kolejne makabryczne cysty pękają by zalać nasze zmysły słuchu fatalna wydzieliną o konsystencji serka homogenizowanego... Do tego dokładamy charakterystyczne skrzeki Killjoy’a i obraz w pełni gotowy!
Ci, którym dane było zetknąć się z globalną maskaradą niczym w najbardziej klasycznym horrorze Dario Argento czy Fulciego wiedzą czego się spodziewać po tym zespole i każdym ich kolejnym wydawnictwie. Dla tych (chociaż dla mnie to niezrozumiałe hehe) którzy widzą szyld Necrophagia pierwszy raz z góry uprzedzam, to nie jest miłe nowoczesne cukierkowate ‘pitu pitu’. To jest muzyczny pieprzony horror ubrany w groteskę dźwięku, która będzie dla wielu zbyt archiwalna, a może nawet zbyt ortodoksyjna? Nie mój problem, bo już słucham kolejny raz.