niedziela, 25 listopada 2012

Cannibal Corpse ‘Torture’






















Metal Blade Records, album 2012

Porwałem się na rzecz dość toporną i trudną do zrobienia, bo jak się tu zabrać do recenzji kolejnego to już i ponownie udanego albumu Amerykanów? Będzie to już 12-sty album Cannibali od 1988 roku kiedy to uznaje się ów rok za ich początki. Raptem trzy roszady jeśli chodzi o skład, a przecież nie mówimy tutaj o kilku latach, więc zarówno fajna przygoda, oddanie dla muzyki jak i zapewne w ich przypadku już niemała kasiora, ale nie w tym rzecz. ‘Torture’ po prostu jawi się jako kompetentna i naturalna kontynuacja tego co zostało dokonane na przestrzeni czasu istnienia Cannibal Corpse, a tym którzy jak zwykle będą doszukiwać się minusów w najnowszej produkcji weteranów Amerykańskiej sceny Death Metal mówię ‘fuck off!’.
Zacznijmy od tego, że nawet gdyby okładka tego albumu nie była sygnowana logiem Cannibali to każdy by się domyślił, że to ich dzieło. Charakterystyczna makabra, troszeczkę jakby wzorowana na z lekka infantylne wyobrażenie koszmaru (mam na myśli kreskę ryciny i sposób jej wykonania) jest nie do pomylenia z jakimkolwiek innym zespołem. Tak nawiasem mówiąc przedstawienie wiszących zwłok pozszywanych w maniakalny sposób to niezły pomysł na tytułowe tortury, a wybór narzędzi za pasem psychopaty również pozszywanego, okaleczonego zapewne przez samego siebie wraz z maską na twarzy gdzie wykazał się mistrzowskimi umiejętnościami ‘krawieckimi’ urzeka aż milusio. A zawartość krążka? Cholera, to wciąż ten sam świetny Cannibal Corpse jaki znamy od lat, jak zawsze w wyśmienitej formie (chociaż bywały i słabsze albumy) i emanujący brutalną energią która nawet najbardziej ospałych pobudzi do życia. Oczywiście, że sposób na brutalność Amerykanów jest znacznie różniący się od tego co dzisiaj preferuje się na scenie, ale to tylko udowadnia, że pół blasty i średnie tempa Mazurkiewicza połączone z niezastąpionym głosem Fishera i kurewsko dobrymi aranżacjami gitarowymi są o wiele brutalniejsze niż tysiące zespołów wypełniające 99% swoich materiałów blastami. W przypadku naszych bohaterów spokojnie wokale George’a można wrzucić do jednego wora z sekcja rytmiczną, gdyż dynamika podkreślająca to co wyczynia bas i perkusja dzięki niemu jest imponująca. Nabiera to nowego wymiaru mocy, a zmierzenie się z tą trójcą jest odczuwalne niczym pójście na ‘czołowe’ z ciężarówką. Gitary autorstwa O’Brien’a i Barrett’a to popis umiejętności technicznych,  a zarazem pokazanie młodzikom z branży, że mieszając można zachować struktury melodyki, ciężaru a przede wszystkim słuchalności – nie są to tylko przypadkowo zebrane riffy, a na nich solówki i pies wie co jeszcze! Zaplątane techniki, rytmiczne przejścia i pasaże by również uraczyć nasz słuch świetną melodyką i solówkami. Muzyka, muzyka i raz jeszcze muzyka.
Cannibal Corpse swoimi poziomem i doświadczeniem zabrzmiał dokładnie tak jakbyśmy chcieli, bez żadnych udziwnień wykraczających poza dawno już ustaloną stylistykę ich gry, ale też świeżo i porywająco. Osobiście wierzę, że ekipa Amerykanów nagra jeszcze przynajmniej kilka albumów pod nieugiętą wodzą Webster’a i Mazurkiewicza a nam pozostanie jak i w przypadku poprzednich 11-stu albumów wyskakiwać z gotówki.