niedziela, 26 lutego 2012

Nargaroth ‘Spectral Visions of Mental Warfare’

No Colour Records, album 2011


To już siódmy album Niemieckiego Nargaroth, którego tak naprawdę nigdy nie ceniłem, nie szanowałem i tym bardziej nie rozumiałem zachwytu nad produkcjami które to raz za razem wypuszczał Kanwulf. Owszem bywały i udane produkcje jak choćby debiutancki ‘Herbstkeyd’ czy też ‘Geliebte des Regens’, ale także i tym albumom było daleko od szeroko pojętego zachwytu. Tym razem otrzymujemy bezwartościowego copa, śmierdzącą kupę, na której wspomniany pan buduje dalej swój kult a dzieciaki i bezguścia oddadzą mu kolejny pokłon. Arcydzieło te, zaczyna się od totalnej zżynki (a może i kradzieży?) z Burzum z płyt gdy to pan Varg parał się smutasami ambientowo / neo-folkowymi. Po prostu nuda, a zespół takiego ‘kalibru’ powinien mieć coś do powiedzenia, a nie tylko bezczelnie kopiować schematy, które są tak ‘chodliwe’ w dzisiejszych czasach. Zadziwiającym jest też fakt, że na Black Metalowym albumie mamy tej muzyki raptem około 25 minut, podczas gdy całość trwa ponad godzinę – reszta to jakieś wybryki elektro, czy pseudo dark ambientu. Rozumiem, że spektralne wizje umysłowej walki są różnorodne, ale jeśli takowe siedzą w głowie Kanwulf’a to współczuję mu nudy i płaczliwości natury charakteru. Kilka słów o wspomnianych wybrykach, otóż dla przykładu utwory ‘Journey Through My Cosmic Cells’ i ‘March of the Tyrants’ to typowe electro, masa sampli, chujowy beat... i szczerze jeśli taki ma być marsz tyranów, to mam nadzieję go nie doczekać. Dodatkowo ambientowe pasaże wypadają bardzo niemrawo, dłużą się w oczekiwaniu na jakiś konkret... a w zamian otrzymujemy jakieś kołysanki z romantycznym klawiszem i senne pomruki, bo inaczej nie mogę określić wokali. Po takich torturach i zbędnie wydanej kasie, z olbrzymią przyjemnością posłucham sobie rzeczy sprawdzonych, niepretensjonalnych i dostarczających w tej muzyce tego czego się od niej oczekuje – Bluźnierstwa, Zła, Chaosu, Nienawiści i pieprzonego Kultu Diabła. Błazenady dość, Nargaroth = wypierdalać!
1/6

sobota, 25 lutego 2012

Across The Rubikon ‘Elegy’


Rage In Eden 59, album 2007


Kolejny album z serii Militarnych dźwięków, a może raczej szeroko pojętego Ambientu wpadł mi dość przypadkowo w łapska. Otóż, przy jednej z kolejnych wymian, jedna z niemieckich wytwórni załadowała ów krążek z resztą paczki jako prezent albo podziękowanie za szybką wymianę. Dziwi fakt, że była to zdecydowanie Death Metalowa ekipa z Niemiec, więc może najzwyczajniej chcieli się pozbyć tego tworu niekoniecznie trafiającego w ich gusta. Wracając jednak do Polskiego tworu wielbiącego militarne klimaty, przyznaję, że dzięki takim płytom z coraz to większą chęcią zgłębiam taką muzykę, zaczynam szperać wyszukując coraz to nowszych rzeczy lub po prostu mi nieznanych. Otóż ‘Elegy’ w mojej skromnej opinii jest właśnie taki jakim być powinien, czyli pełen motoryki, wojennej energii która wręcz wypływa z głośników przy orkiestralnych marszach. Do tego sporo radiowych głosów, przemyślanych, a wręcz wyrachowanych uderzeń czyniących ten album tak cholernie dynamicznym, a zarazem chorym. Bo kto, do cholery jasnej przy zdrowych zmysłach wielbi wojnę i nagrywan takie dzieła? Tym bardziej, z coraz większym przekonaniem dochodzę do wniosku, że będę przybliżał sylwetki tych zespołów w takich to krótkich recenzjach na ‘łamach’ tego mini-serwisu. Sumując, ekipa z naszego grajdoła spisała się niesamowicie tworząc ów bombastyczny album, który jest idealnym soundtrackiem sumującym majestat oręża wojennego. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy ‘metalowiec’ lubi takie dźwięki, proponuję jednak czasem sięgnąć po takie wizualizacje znane z dokumentów czy filmów, bo doskonale oddają klimat. Nota wysoka.

5/6

Origin ‘Entity’






















Nuclear Blast, album 2011

Już w drodze z pracy zastanawiałem się czego posłucham na ‘pierwszy ogień’ by zapomnieć trudy dnia i oddać się pasji. Szczerze, to aż do rozmowy przy kupnie piwek w Żabce i genialnej sprzedawczyni, z której to ust padły słowa odnośnie pochodzenia browaru ‘Perła’, wiedziałem że będzie to najnowszy krążek Origin (pochodzenie = Origin -> takie to skojarzenie hehe). Skupiając się jednak na muzyce i piątym to już wymiocie Amerykanów, dodać coś więcej co zostało już wielokrotnie powiedziane przy okazji ich porzednich albumów, będzie mi niezmiernie ciężko. Każdy przecież szanujący się maniak brutalnej sieczki zna dokonania tej ekipy, i wie czego można się spodziewać. Owszem poprzedni album ‘Antithesis’ został delikatnie mówiąc spieprzony podczas rejestracji, bo zamiast znanej nam czytelności przy najwyższych obrotach techniki i tysięcy dźwięków, otrzymaliśmy soniczną ścianę w którą trzeba było się wręcz wbijać by wychwycić wszystkie smaczki. ‘Entity’ powraca w przenikliwym świetle wirtuozji, finezji i napierdolu technicznego Death Metalu. Aranżacje wydają się być bardziej dopracowane, kipieć furią na najwyższym szczeblu blastów, a zarazem powalać przejżystością brzmienia. Numer 5-ty Amerykanów to naprawdę klarowny, ale nie komputerowo zniekształcony do bólu album! Owszem trigger goni trigger, masa polaryzacji struktur gitarowych ale co za tym idzie, ‘Entity’ zyskuje przestrzeni i nie traci na brutalności. Przestrzeń, o której była mowa, pozostawia olbrzymie pole do popisu dla gitar, które mimo swej powtarzalności dają zarys swoistej matematyki, celowej hipnozy, która udziela się słuchaczowi (a przynajmniej mojej osobie) w postaci niekontrolowanych podrygów głowy czy naśladownictwa pracy centralek (nieudolne to hehe). Wokale Jasona, znanego również z produkcji Skinless też odbiły swoje piętno na produkcji i musze przyznać, że jest jego technika i splwocina jest pierwszego rzędu. Struktury gitar mimo sporej powtarzalności z pewnością stanowią nie lada wyzwanie dla wielu, a dodatkowo nie jest to tylko zlepek przypadkowych dźwięków, tzw. techniki dla techniki. Oczywiście, że jest to połamane, ale nie są to idiotyczne popisy, których często nie można podpiąć pod miano muzyki, a które ostatnio pojawiają się coraz częściej. W przypadku Origin nie należy zaprzątać sobie myśli takimi ewentualnościami, ponieważ aranżacje są cholernie precyzyjne, dopasowane idealnie pod miano Brutal Death Metalu, najzwyczajniej miażdżące. Praca sekscji rytmicznej po prostu urywa jaja, to co wyczyniają John i Mike po prostu wprowadza w osłupienie. Jednakże, czemu się tu dziwić? Skoro taki perkusista ma posadę w Gorguts, a basista ma za sobą epizod w Gorgasm? Po prostu istne szaleństwo!
Jak zakończyć mam recenzję albumu idealnego? Pieprzyć to... może tak -> tej ekipy nie należy polecać, bo kto lubuje gatunek w którym Amerykanie się poruszają, ten zdążył już dawno poznać ekipę zza Wielkiej Wody. Amen, a teraz popadać w obłęd.
6/6!!!!

Tribulation ‘The Horror’


Pulverised Records, album 2009

Jasna cholera jak ja kocham Szwedzkie pierdolnięcie! Zaraz po 17-stu sekundach intra doświadczyłem objawienia i bynajmniej nie była brzydka, chciwa i cynicznie uśmiechnięta morda J.Ch., choć zdecydowanie byłby to horror, hehe. Te troszkę ponad 30 minut zaserwowane przez Tribulation po prostu niszczy, powala, kopie mnie bezbronnego swą potęgą, totalnie uzależnia i już wiem, że te plugastwo będzie niejednokrotnie gościć ponownie w moim odtwarzaczu od, co tu wiele mówić, zakupu na ‘chybił trafił’. Skąd taka decyzja? Przyznaję się bez bicia, że zasłyszałem jedynie jakąś marną wersję w audycji radiowej (tak czasem słucham tych niecnych live streamów – o ja, pozer hehe). No i szczerze mówiąc, mimo wspomnianej jakości którą można sobie o kant dupy rozpieprzyć, zespół zapowiadał się bardzo energetycznie, a ich archaiczny Death Metal w iście smolisto-szwedzkim wydaniu zwalił mnie z nóg. Poszperałem i a jakże, płytka za tydzień była u mnie.
Skupiając się jednak na dźwiękach, muszę powiedzieć, że Tribulation jest, kurwa, rewelacyjny! To absolutny mus, nie znalazłem ani jednego słabego fragmentu, a płyty słuchałem przynajmniej kilkanaście razy w przeciągu ostatnich dni. Old School Swedish Death Fucking Metal... i mozna by zakończyć recenzję, ale... kilka słów wypada jeszcze napisać. Zacznijmy od urywającego łeb przy samej włochatej dupie dźwięku, który jest smolisty niczym kocioł pełen smażących się chrześcijan u samego Diabła. Momentami (również za sprawą aranżacji) mam wrażenie, że stary Kreator zmienił brzmienie, dopierdolił tonę siary i jest to Death Metal w ich wykonaniu. W nawiasie coś tam bąknęłem o aranżach, a więc mamy tutaj bardzo motoryczne granie niepozbawione tej typowej szwedzkiej melodyki. Całość można określić jako ostrą, szorstką dawkę rozpieprzającego grania gdzie całość instrumentów nie goni za soba w wyścigu technicznych popisów, a wręcz odwrotnie, stosuje wypróbowane metody i robi to kurewsko dobrze. Zresztą, w skład wchodzą tutaj muzycy ze Szwedzkich ekip jak Repugnant czy Stench (którego jakoś zdzierżyć nie mogę hehe) i wszystko jest jasne, bo w końcu to nie debiut nowicjuszy. Wokale Anderssona są strasznie zaciekłe, facet brzmi jakby miał zaraz wyryczeć swoje flaki, przepiękna dawka nienawiści i cholernej autentyczności. Pasja i raz jeszcze pasja! To się, kurwa, czuje! Kupować i zdychać... ja słucham ponownie i tym razem zachwyt padł na jakże udane sola gitarowe...
6/6!!!!!

Nuclear ‘Jehovirus’


Australis Records, album 2011

Tym razem ruszamy do Chile, w którym to jako jednym z krajów Ameryki Południowej ruch tzw. retro Thrash Metalu wciąż żyje, ma się dobrze i jest kultywowany w mniej lub bardziej surowo prymitywnych formach. Otóż, Nuclear należy do grupy mniej bestialskich, z potężnym brzmieniem oraz aranżacjami nastawionymi na sianie zniszczenia, w głównej mierze nastawionego poprzez siekące i kąsające gitary. Dynamiką album bardzo przypomina ostatnie nagrania Kreator’a, te z okolic ‘Violence Revolution’, jednak z tą różnicą, że muzyka jest bardziej zróżnicowana, bardziej kopiąca po mordzie niż to co obecnie wyczyniają moi ulubieńcy z czasów ‘Extreme Aggression’. O dziwo chłopaki sprawdzają się też równie klawo w wolniejszych wałkach vide taki ‘Acts of Depravity’. Duży wpływ na taki a nie inny obrót spraw ma wokalista Matias, którego wokale określiłbym na coś w rodzaju agresywnych szczekań -> pomiędzy Exodusem a Slayerem, choć nutka Kreatora też jest choć bardziej z tych niechlubnych czasów ‘Reneval’ (przeciągane krzyki... na szczęście bez tragedii). Matias ujada z naturalną wściekłością, a i czasem potrafi przyzwoitym growlem zajechać. ‘Jehovirus’ stawia też duży nacisk na melodykę jadu wypluwanego z gitar, ponieważ nie jest to typowe, tylko i wyłącznie rytmiczne granie (patenty z oklic Death czy Heavy jak najbardziej obecne). Dodatkowo należy południowców pochwalić za zajebiste solówki, które są świetnie wpasowane w odpowiednie momenty, to jednocześnie nie rażą cukierkowatością, jak to w kilku przypadkach tej muzy bywa... (jak ktoś mi powie, że uwielbia solówki na wspomnianym już ‘Violent Revolution’ czy dalszych wybrykach Niemców, to dam w ryja!). Co do przesłania to chyba aż nazbyt jasne -> tytuł i okładka mówią same za siebie.
Chilijczycy nagrali poprawny album, no dobra, dobry album. ‘Jehovirus’ z pewnością znajdzie zwolenników, do których również bym i siebie zaliczył. Nie kusiłbym się o stwierdzenie spektakularnej rewelacji, jednakże chłopaki odwalili naprawdę kawał porządnej roboty i słucha się tego z przyjemnością. Browar w dłoń i napierdalać!
4,5/6

czwartek, 9 lutego 2012

Crucifyre ‘Infernal Earthly Divine’

Pulverised Records, album 2010

Oto mamy debiutancki album ekipy ze Szwecji. Wiem, że takie słowa gwoli wstępu do recenzji pojawiały się już niejednokrotnie na łamach tej internetowej szmaty, jednak co począć skoro taka narodowość i pierwszy album (sam siebie zabiłem błyskotliwością powyższego wywodu hehe)? Crucifyre istnieje od 2006 roku na scenie, ma oprócz omawianego albumu na swoim koncie jeszcze demosa, ale nie można dać się zwieść tym pozorom. Ekipa Szwedów to starzy wyjadacze, a zespoły jak Afflicted, General Surgery, Regurgitate czy nawet pieprzony Morbid, niech stanowią małą wytyczną umiejętności oraz pojęcia o graniu Death Metalu. I szczerze powiedziawszy chłopaki dają srogo do pieca! Totalny old school pozbawiony ‘aż tak’ typowego szwedzkiego brzmienia, inspirowany totalnym smrodem i stęchlizną starych nagrań Destruction czy Slayera. W szczególności echa tego drugiego przewijają się przez cały album, a riffy aż kipią znaną nam wściekłością tej legendy zanim dziady dali dupy hehe. Na całość ów struktur wymieszanego Thrash i Death Metalu niczym sprzed dwóch dekad (jeśli nie więcej) można przysposobić lekkość polotu kompozycji znanych z twórczości Entombed począwszy od czasów ‘Wolverine Blues’. Całość jest bardzo przyzwoicie podana, bo oprócz starego sposobu na muzykę, Crucifyre również nie sięgnęli po choćby triggery, przez co album sprawia wrażenie bardzo ‘żywego’, naturalnego i kurwa, nawiedzonego. Naprawdę za realizację należy się im flacha na łeb, a fanki spokojnie mogą podsyłać im fotki cycków (albo do mnie, bo i czemu nie hehe). Sumując grzechy Szwedów można śmiało zauważyć, że album ‘Infernal Earthly Divine’ nie jest absolutnie niczym odkrywczym, jest ślepo osadzonym w tradycji Metalu i to powinno wystarczyć. Wszyscy modnisie sięgną po copstwa gdzie dzieci z grzywkami na oczętach poubierane w dresy pokrzykują niezrozumiałe dla estetyki Metalu idiotyzmy, a my, żyjący dla tej muzyki i niekończącej się rzeki piwa bez zastanowienia sięgniemy po ten twór. Raz jeszcze powtarzam, słyszane już tysiące razy, ale Piekło jest!
6/6

Disfigured ‘Amputated Goatwhore’

Comatose Music, album 2011

Wytyczna - stan Texas w Ameryce i tak, dobrze się spodziewacie, to nie jest przedstawiciel gotyckiego grania hehe. Disfigured (mogliby zmienić chłopy nazwę, bo Zniekształconych na międzynarodowej scenie było i jest od zatrzęsienia) prezentuje nam Death Metal zdechły ochłap mięsa, mieszając w nim elementy brutalnego z technicznym graniem bazując na tym co można uznać za standardowe podejście do materii tej muzyki. Przejdźmy jednak do sedna samej muzyki i pobawmy się w rozbiórkę utworów na aranżacyjne części. Otóż, prym wraz z gitarami wiedzie tutaj też sekcja rytmiczna i żadne z tych dwóch składowych nie zostało bardziej lub mniej faworyzowane. ‘Amputated Goatwhore’ to bardzo spójny album, gdzie wspomniana technika balansuje z furią oferowaną przez dynamiczne i zróżnicowane propozycje pałkera i basisty. Właśnie, kolejnym ważnym elementem jest bardzo wyraźnie słyszalny bas, który pusuje i współgra zarówno z riffami gitar i wspomaga linie perkusji, która ani na moment nie zamierza zaprzestać zaskakiwania kolejnymi rozwiązaniami na tomach czy podbijaniem centralek. Skoro już wspomnieliśmy o gitarach, to mogę powiedzieć jedynie tyle, że dzieje się tu wiele, a i samych smaczków nie brakuje: sporo wypuszczeń gitar na prawym kanale, pingi, tremolo, tłumione, ‘palcowania’ tyle, że niejedna nimfa by padła hehe (chociaż to nie Enmity haha). Kolejna zasługa gitar w zakresie urozmaicenia to sporadyczne ale sprawne sola oraz ciężar... bo nawet w najwolniejszych partiach zespół czuje się bardzo dobrze i nie sięga po partie Slam, a zdecydowanie obstaje przy tradycyjnych zwolnieniach na otwartych strunach. Wokale także okazują się strzałem w dyszkę, a Ryan ryczy na niskich i głębokich growlach, że aż miło, a do tego sporadyczne gardłowe bulgoty niczym przy płukaniu jamy ustnej i trochę krzyków. Obowiązkowym elementem stały się tez intra, których jest kilka i tak mamy tutaj odgłosy próby gwałtu upośledzonej dzieczyny, napierdalania czymś tempym w ciało ofiary, sraczki przeplatanej z pierdami, krzyki i takie tam... Ogółem, nic nowego.
Dobra, chyba wystarczy moich smentów. Jak nie dowierzacie sprawdzać w załączonym linku i szukać lub kupić na Obscene Extreme hehe.
6/6

Gigan ‘Quasi-Hallucinogenic Sonic Landscapes’

Willowtip, album 2011

45 minut totalnej technicznej masakry!!! Amerykańskie trio trafiło w sedno z tytułem swojego drugiego krążka... i jestem pod olbrzymim wrażeniem co ci kolesie potrafią wyciągnąć ze swoich instrumentów. Pomijając juz sam fakt, że nie rzadko album zahacza o totalnie pokręcone jazzowe aranżacje, to Brutal Death Metal wymieszany z Grindem w wykonaniu Gigan, to po prostu zabójcza rzecz. Utwory, każdy z pojedyńcza, opowiadają o dziwactwach związanych z tematyką sci-fi, załamaniach grawitacji, istnieniach które można śmiało nazwać potworami itp. Może i niezbyt wyszukana tematyka, ale w końcu do tak pomieszanej psychicznie emanacji sonicznej pasuje jak ulał. Ciężko jest mi powiedzieć cokolwiek o strukturach utworów, tempie albumu, o przeważających partiach, ponieważ jest tego tak wiele i zrobione na tysiąc sposobów, że jedna wytyczna byłaby pokrzywdzeniem dla ów halucynogennego sonicznego monstrum. Czyli po odpuszczeniu sobie struktur na określenie i skrupulatne opisanie których zdobyłby się tylko wariat, pora powiedzieć kilka słów odnośnie wokali i przewijających się przez album smaczków. Mamy tutaj growle o różnych wariacjach, zniekształcone momentami komputerowo, sporo krzyków, linie mówione... a smaczki, no tutaj moi drodzy jest spora ciekawostka. Gigan nie stroni od komputeryzacji swojej muzyki, a zabiegi te stosuje począwszy od wspomnianych efektów wokalnych kończąc na przestrojeniach nawet riffów gitarowych, gdzie zakończenie co niektórych zamiast dla przykładu winno być z pingiem... a my tutaj mamy komputerowy trzask lub inną wariację. W tle również sporo efektów ‘kosmicznych’ hałasów, pisków... kurwa, istne szaleństwo! Efekty bardzo ciekawe, zresztą jak i cały koncept muzyki, nowatorstwo i polot.
‘Quasi-Hallucinogenic Sonic Landscapes’ dla maniaków typowej, tradycyjnej szkoły Metalu będzie kompletnie nie do przyjęcia, jednak ci z Was szukający świeżości a jednocześnie braku gejozy, zapewniam, Gigan spełni te oczekiwania. I mimo faktu, że kompletnie z taką muzyką sam siebie bym nie utorzsamiał, to jednak nie sposób tego geniuszu docenić. Zastanawia mnie kwestia, czy przy kolejnych produkcjach zachowają poziom balansowania pomiędzy brutalnością, techniką a szeroko pojętą muzyką, czy może jednak otrzymamy gniota w postaci zlepka tysięcy riffów i plastiku furkoczącego centralkami. Czas pokaże, a póki co... a pieprzyć to! Daję maksa!
6/6

Demonical ‘Death Infernal’

Cyclone Records, album 2011

Historia tego zespołu jest banalnie prosta, otóż Centinex zdechł, a Martin wraz z Johanem usiedzieć nie mogli bez grania Szwedzkiego Death Metalu. Tak oto w tym samym roku śmierci w/wym. zespołu zostaje powołany do bluźnierczego aktu życia Demonical. Pomijam różnice, które w przypadku obu zespołów są znikome, to do dziś dnia nie mogę pojąć dlaczego nie można było kontynuować tych kompozycji pod szyldem Centinex. Cóż, wyszło jak wyszło i pozostaje mi jedynie celebrować nowe nagrania kontynuacji zmarłej legendy szwedzkiej sceny. ‘Death Infernal’ (przyznacie, że rasowy tytuł, prawda? aż łapska się pocą by po niego sięgać!) zaczyna się bardzo rasowo, od umiarkowanego, no może w miarę szybkiego tempa i jadowitych riffów. I tak możnaby określić całą zawartość tej nieświętości, dorzucić zwolnienia, kilka klimatycznych zagrywek akustycznych i połóżyć duży nacisk na melodykę kompozycji pomimo szorstkości i chropowatości znanego i cenionego brzmienia, które chyba bardziej szwedzkiej już być nie może. Co mogę dodać? Ano fakt, że na wokalach nikt inny jak sam Sverker "Widda" Widgren z Diabolical... Po prostu Diabeł i 1000 dziwek gwarantowane! A tak serio, to facet odwalił kawał porządnej roboty, która niczym nie odbiega od ‘szlagierów’ jak choćby ‘Like An Everflowing Stream’... Muzyka, co prawda w skrócie już omówiona wyżej, ale chciałem  jeszcze tylko dodać, że czasem jest za melodyjnie jak na moje wypatrzone gusta, co nie zmienia faktu, że album jest godzien wydania tych parszywych 35zł.
5/6

Unbreakable Hatred ‘Total Chaos’

Galy Records, album 2011

Kanadyjskie trio, świeża twarz na scenie technicznego Death Metalu, w maju zesłego roku zadebiutowało albumem ‘Total Chaos’. Pierwsze wrażenia wizualne jak najbardziej na tak, okładka jawi się w idealnych ciemnych barwach przebłyskując czerwienią i żółcią dla podkreślenia elementów ognia, kilka trupów, druty kolczaste ogrodzenia niczym w fabryce śmierci i demoniczna postać formująca się z zalegających zewsząd zwłok i zgnilizny. Trafiony, zatopiony hehe. Przechodząc jednak do części muzycznej wydawnictwa, o takich wiwatach nie ma jednak mowy. Przede wszystkim mamy do czynienia z przekombinowaną polaryzacją dźwięku, a co za tym idzie Death Metal został  pozbawiony włochatych jaj. Oczywiście są momenty gdzie triggery centralek i werbla nie dominują na kompozycjami gitar ajk choćby początek utworu ‘Anger and Fury’, ale niestety to wyjątki. Zgodzę się również, że takie granie może się wielu podobać i trafiać w gusta, a moje wytykanie tzw. ‘wad’ potraktujecie jak narzekanie starego capa, i ok – przecież każdy ma swoje zdanie. Dla mnie jednak materiał jest za mało naturalny. Unbreakable Hatred od pierwszego dźwięku przekonuje nas, że chłopaki instrumenty mają opanowane na bardzo wysokim poziomie, solówki są wręcz bajeczne, bas i gary wybijają ciekawe partie rytmiki podchodzącej pod Death i elementy Core (szczerze powiem momentami zalatuje to taką słabszą wersją Dying Fetus). Idąc dalej mamy na celowniku wokalistę, który mimo pierwszego wrażenia jakie u mnie wywołał (kompletnie mi nie weszło), to jednak maniera wokalna Simona pasuje tutaj jak ulał. Na wpół krzyki, a na wpół growle prezentują się ciekawie, dodatkowo poprawiając dynamikę muzyki, poszczególne frazy niczym ciskane kamienie dodają kopa całości kompozycji.
Kanadyjczycy na ‘Total Chaos’ pokazali swoje umiejętności techniczne, pokazali również, że potrafią komponować utwory które nie są zlepkiem popisów zaawansowanych riffów, a stanowią całość i można to ze spokojnym sumieniem nazwać muzyką (w kryteriach Death Metalu rzecz jasna hehe). Jednak jeżeli ma to być ‘totalny chaos’ to jest on niestety ujarzmiony, bez pierdolnięcia i brakuje tego elementarnego, tego przysłowiowego ‘czegoś’.  Olbrzymi minus za plastikowe brzmienie i coś mi śmierdzi, że kolejny album będzie już stricte DeathCore. Póki co, jest dobrze, do posłuchania kilka razy i na półkę.
3,5/6

Deutsch Nepal / The Moon Lay Hidden Beneath A Cloud ‘A Night in Fear’

Arthur’s Round Table, Split ep 1996

Jasny, kurwa, gwint!!!! Zastanawiam się jakie jednostki słuchają takiej muzyki na co dzień, bo to przecież istne porąbaństwo, coś co można ująć i sklasyfikować na granicy Dark Electronics. Nie mogę zaprzeczyć, że jednorazowe eksperymenty z taką muzyką (lub anty-muzyką jak kto woli) dają mi wiele, uświadamiają że nie tylko ja nie podchodzę pod żadne klasyfikacje społeczne poza muzycznym dziwactwem, zboczeniem i trybem samotności ku niezrozumieniu innych (są wyjątki, wiecie kim jesteście hehe). Ciężko powiedzieć, który z projektów jest odpowiedzialny za jakie utwory, jednak stawiałbym na to, że Deutsch Nepal pod nieugiętą wodzą Petera Anderssona wykonuje utwór ostatni z trzech, chociaż po około 2-óch minutach pojawiają się wątpliwości ponieważ zaczynają się kombinacje z dość transowym bitem, żeńskimi dialogami... Całość tej split ep’ki wzbudza całkiem poważne doznania, a wśród nich jak najbardziej strach, który jest zgłębiany, poszukiwany, badane są jego nowe pokłady, wymiary. Obsesja, obłąkanie... Twórcy takiej muzyki są naprawdę popaprani, bo co chcą nam przekazać? A jeśli to uzewnętrznienie ich samych, to jasny, kurwa, gwint (ponownie!)!!!  Pasaże kreowane przez oba projekty poza wspomnianą elektroniką, dziwnymi bitami i niezaprzeczalnym tłem Ambientu, mają w sobie jeszcze trochę pobrzmiewającego echa muzyki etnicznej... ale to sobie już obadacie sami. Zawsze to coś innego, mała odmiana pomiędzy krwawymi wnętrznościami patroszonych niewiast, a Diabłem i Piekielnością.
5/6

Dominion ‘Born God and Aware’

Unique Leader, album 2006

Szwecja, Death Metal, i wbrew pozorom nie usłyszymy brzęczącego brzmienia do jakiego nas ten kraj przyzwyczaił. Dominion to duet, który na przekór wszystkim rodakom (poza kilkoma wyjątkami jak choćby Insision hehe) postanowił spróbować swoich sił w technicznej odmianie Death Metalu i muszę przyznać, że robią to równie dobrze jak niejedna ekipa starych wyjadaczy. Muzyka opisywanej maszyny śmierci charakteryzuje się przede wszystkim bardzo dużą chwytliwością nawet w najbardziej technicznych momentach, ma unikalny pierwiastek który stawia ten album wysoko ponad przeciętność czy tylko dobry album. Bo pomimo nawałnicy dźwięków, naprzemiennie katujących nas blastów i zwolnień wraz z dużą wariacją riffów, które nie z rzadka stoją na wysokim poziomie technicznym i wwiercają się w mózg niczym pierwsze cięcia włókien nerowych podczas lobotomii. Słodko, prawda? A tak całkiem poważnie, to ‘Born God and Aware’ jest bardzo dynamicznym krążkiem, pełnym smaczków które są słyszalne po kolejnych odsłuchach, i najważniejsze – łatwą zapamiętywalnością utworów pomimo zaawansowanych struktur.
Muzyka tego typu jest skierowana do dość wąskiego grona odbiorców, a co za tym idzie chęć zdobycia zarobku przez takie zespoły żadna, dzięki czemu mamy album szczery, zagrany z pasją i pomysłem. Szwedzi pokusili się naprawdę o wyjątkowy materiał, bo dla przykładu dam sobie co nieco z mojego cielska uciąć i wyciąć, zakładając się, że takiej frajdy z słuchania ‘Born God and Aware’ nie doświadczycie choćby z ostatnim albumem zespołu szefa Unique Leader jakim był ‘...Of What’s To Come’. Szkoda jedynie, że mija już ponad 5 lat, a ‘dwójeczki’ jak nie było tak nie ma.
6/6