Nuclear Blast, album 2011
Już w drodze z pracy zastanawiałem się czego posłucham na ‘pierwszy ogień’ by zapomnieć trudy dnia i oddać się pasji. Szczerze, to aż do rozmowy przy kupnie piwek w Żabce i genialnej sprzedawczyni, z której to ust padły słowa odnośnie pochodzenia browaru ‘Perła’, wiedziałem że będzie to najnowszy krążek Origin (pochodzenie = Origin -> takie to skojarzenie hehe). Skupiając się jednak na muzyce i piątym to już wymiocie Amerykanów, dodać coś więcej co zostało już wielokrotnie powiedziane przy okazji ich porzednich albumów, będzie mi niezmiernie ciężko. Każdy przecież szanujący się maniak brutalnej sieczki zna dokonania tej ekipy, i wie czego można się spodziewać. Owszem poprzedni album ‘Antithesis’ został delikatnie mówiąc spieprzony podczas rejestracji, bo zamiast znanej nam czytelności przy najwyższych obrotach techniki i tysięcy dźwięków, otrzymaliśmy soniczną ścianę w którą trzeba było się wręcz wbijać by wychwycić wszystkie smaczki. ‘Entity’ powraca w przenikliwym świetle wirtuozji, finezji i napierdolu technicznego Death Metalu. Aranżacje wydają się być bardziej dopracowane, kipieć furią na najwyższym szczeblu blastów, a zarazem powalać przejżystością brzmienia. Numer 5-ty Amerykanów to naprawdę klarowny, ale nie komputerowo zniekształcony do bólu album! Owszem trigger goni trigger, masa polaryzacji struktur gitarowych ale co za tym idzie, ‘Entity’ zyskuje przestrzeni i nie traci na brutalności. Przestrzeń, o której była mowa, pozostawia olbrzymie pole do popisu dla gitar, które mimo swej powtarzalności dają zarys swoistej matematyki, celowej hipnozy, która udziela się słuchaczowi (a przynajmniej mojej osobie) w postaci niekontrolowanych podrygów głowy czy naśladownictwa pracy centralek (nieudolne to hehe). Wokale Jasona, znanego również z produkcji Skinless też odbiły swoje piętno na produkcji i musze przyznać, że jest jego technika i splwocina jest pierwszego rzędu. Struktury gitar mimo sporej powtarzalności z pewnością stanowią nie lada wyzwanie dla wielu, a dodatkowo nie jest to tylko zlepek przypadkowych dźwięków, tzw. techniki dla techniki. Oczywiście, że jest to połamane, ale nie są to idiotyczne popisy, których często nie można podpiąć pod miano muzyki, a które ostatnio pojawiają się coraz częściej. W przypadku Origin nie należy zaprzątać sobie myśli takimi ewentualnościami, ponieważ aranżacje są cholernie precyzyjne, dopasowane idealnie pod miano Brutal Death Metalu, najzwyczajniej miażdżące. Praca sekscji rytmicznej po prostu urywa jaja, to co wyczyniają John i Mike po prostu wprowadza w osłupienie. Jednakże, czemu się tu dziwić? Skoro taki perkusista ma posadę w Gorguts, a basista ma za sobą epizod w Gorgasm? Po prostu istne szaleństwo!
Jak zakończyć mam recenzję albumu idealnego? Pieprzyć to... może tak -> tej ekipy nie należy polecać, bo kto lubuje gatunek w którym Amerykanie się poruszają, ten zdążył już dawno poznać ekipę zza Wielkiej Wody. Amen, a teraz popadać w obłęd.
6/6!!!!