Pulverised Records, album 2009
Jasna cholera jak ja kocham Szwedzkie pierdolnięcie! Zaraz po 17-stu sekundach intra doświadczyłem objawienia i bynajmniej nie była brzydka, chciwa i cynicznie uśmiechnięta morda J.Ch., choć zdecydowanie byłby to horror, hehe. Te troszkę ponad 30 minut zaserwowane przez Tribulation po prostu niszczy, powala, kopie mnie bezbronnego swą potęgą, totalnie uzależnia i już wiem, że te plugastwo będzie niejednokrotnie gościć ponownie w moim odtwarzaczu od, co tu wiele mówić, zakupu na ‘chybił trafił’. Skąd taka decyzja? Przyznaję się bez bicia, że zasłyszałem jedynie jakąś marną wersję w audycji radiowej (tak czasem słucham tych niecnych live streamów – o ja, pozer hehe). No i szczerze mówiąc, mimo wspomnianej jakości którą można sobie o kant dupy rozpieprzyć, zespół zapowiadał się bardzo energetycznie, a ich archaiczny Death Metal w iście smolisto-szwedzkim wydaniu zwalił mnie z nóg. Poszperałem i a jakże, płytka za tydzień była u mnie.
Skupiając się jednak na dźwiękach, muszę powiedzieć, że Tribulation jest, kurwa, rewelacyjny! To absolutny mus, nie znalazłem ani jednego słabego fragmentu, a płyty słuchałem przynajmniej kilkanaście razy w przeciągu ostatnich dni. Old School Swedish Death Fucking Metal... i mozna by zakończyć recenzję, ale... kilka słów wypada jeszcze napisać. Zacznijmy od urywającego łeb przy samej włochatej dupie dźwięku, który jest smolisty niczym kocioł pełen smażących się chrześcijan u samego Diabła. Momentami (również za sprawą aranżacji) mam wrażenie, że stary Kreator zmienił brzmienie, dopierdolił tonę siary i jest to Death Metal w ich wykonaniu. W nawiasie coś tam bąknęłem o aranżach, a więc mamy tutaj bardzo motoryczne granie niepozbawione tej typowej szwedzkiej melodyki. Całość można określić jako ostrą, szorstką dawkę rozpieprzającego grania gdzie całość instrumentów nie goni za soba w wyścigu technicznych popisów, a wręcz odwrotnie, stosuje wypróbowane metody i robi to kurewsko dobrze. Zresztą, w skład wchodzą tutaj muzycy ze Szwedzkich ekip jak Repugnant czy Stench (którego jakoś zdzierżyć nie mogę hehe) i wszystko jest jasne, bo w końcu to nie debiut nowicjuszy. Wokale Anderssona są strasznie zaciekłe, facet brzmi jakby miał zaraz wyryczeć swoje flaki, przepiękna dawka nienawiści i cholernej autentyczności. Pasja i raz jeszcze pasja! To się, kurwa, czuje! Kupować i zdychać... ja słucham ponownie i tym razem zachwyt padł na jakże udane sola gitarowe...
6/6!!!!!