poniedziałek, 28 listopada 2011

Ceremony 'Tyranny From Above'


Ceremony ‘Tyranny From Above’
full-lenght, Cyber Music
1993
Zdaję sobie sprawę, że recenzja takiej perełki a zarazem antyku może wydawać się śmiesznawa, tudzeż zalatywać obłudą, ale prawda taka, że przy krystalicznie wychuchanych produkcjach miałem ochotę na porządny wpierdol. A jak nie uzyskać tego efektu lepiej, niż wygrzebaną z tychże lat kasetką z materiałem jakim jest ‘Tyranny From Above’? Ci co jeszcze nie znają (oj, wstyd wstyd!) napomnę tylko, że swego czasu ten zespół napierdalał z czeluści trzewi Holandii siejąc niemały zamęt gdy ukazał się ich debiutancki i niestety jedyny album. Część pewnie zacznie zaraz walić farmazony rodem ‘ale mi też zamęt skoro zespół padł po debiucie’, i co z tego? Osiem kompozycji składających się na ów bezeceństwo, cholerny koszmar tych którzy nie potrafią sobie wyobrazić Death Metalu bez triggerów i jebanej roboty komputera w studio, oto psia mać odpowiedź. Jak zza światów Ceremony przeprowadza skuteczny atak na trendy granie porażając swoim archaicznym nieco już dzisiaj brzmieniem, ale za to ile głębi w nim było / jest. Tak moi mili zgnili, dusza muzyki skutecznie skradana przez studyjne maszynki jest niezastąpionym czynnikiem który na ‘Tyranny From Above’ a i wielu innym produkcjom z tego okresu umacnia ten album w kanonach długowieczności. Co z tego, że słychać niedociągnięcia, co z tego że centralki brzmią jakby koleś walił w karton i co z tego, że brak redukcji szumów na wokalu jak i całej produkcji? To właśnie czyniło i nadal jest tak wyjątkowym, dzięki temu masa dzieciaków nie sięgała po Death Metal czy Black Metal, bo produkcje były zbyt szorstkie, a wspomniani delikwenci kończyli swe przygody co najwyżej na pieszczotach z Anthrax lub Running Wild (które też miały swój cholerny urok!). Bardzo topornie wychodzą też solówki, ale ów toporność jest równie pożądana co robactwo w czaszce zombi. I co najdziwniejsze, a zarazem wspaniałe, że pomimo tych wszystkich niedoskonałości album jest wręcz przeidealny, bo ma to coś! Dokonuje wręcz mordu swą autentycznością, pasją dla brutalnych dźwięków! A teraz w skrócie: tempa zazwyczaj utrzymane w umiarkowanych, czasem usłyszymy przyśpieszenie jednak, jakby nie ciągnęli danej struktury wszystko wychodzi na równi kurewsko smoliście, ciężko. Wokale to growle, ale dane nam będzie usłyszeć kilka krzyków i czegoś na wzór czystych wokaliz użytych w siódmym utworze ‘Beyond Bonduaries of this World’ wykonanych gościnnie przez bliżej mi nie znaną personę, a skrywającą się pod ksywką / imieniem Margiet “Asrai”. Sumując... chcecie chorego Death Metalu? Takiego przy którym zbledną wam kopary, a dźwiękowy onanizm stanie się realizmem? No to trochę wysiłku w poszukiwaniach i kupować!
6/6

środa, 23 listopada 2011

Musick Magazine!!!! Get it and support it!!!!

Musick Magazine - Ekstremalne brzmienia rockowego pochodzenia
Jest już dostępny pierwszy numer Musick Magazine. Ekstremalne brzmienia rockowego pochodzenia - o takiej muzyce piszemy. Debiutancki numer, który właśnie się ukazał, liczy 80 stron. W środku znajdziecie wywiady z m.in. Morbid Angel, Lux Occulta, Morgoth, Deceased, Necros Christos, Crowbar, Autopsy, My Dying Bride, Stillborn, Samael, Voi Vod, Deicide, Azarath, Decapitated, Morne, Toxic Holocaust, Leash Eye.
W dziale publicystycznym swoje felietony prezentują: Tryłkołak, Mittloff oraz Novy. Znajdziecie też artykuł o amerykańskiej formacji Winter. W Musick dużo miejsca poświęcamy undergroundowi. Tym razem strony pokazujące co ciekawego dzieje się obecnie w światowym podziemiu wypełniają obszerny raport oraz wywiady z Witchcurse, Sacrifer i Sanctifying Ritual.
Do tego dużo recenzji nowości płytowych, relacje z Blasphemers' Campaign Tour i londyńskiego Live Evil Festival.
Musick do nabycia w oficjalnej dystrybucji Pagan Records i Witching Hour Productions oraz przez stronę internetową:  www.musickmagazine.pl
Spot reklamowy Musick Magazine: http://www.youtube.com/watch?v=zF7x7d-cgc8 

piątek, 18 listopada 2011

Malodorous ‘Aramanthine Redolence’


full-lenght, Amputated Vein Rec
2007
Oto wynik współpracy dwóch chorych umysłów o zapędach dążących ku wdrożeniu w rzeczywistość maksymalnej brutalności i choroby. Dwóch maniaków dogaduje sie przez internet tworząc i nagrywając właśnie w taki sposób muzyke na ‘Aramanthine Redolence’, który jak sami twierdzą jest albumem o jednej myśli przewodniej której do dziś nie potrafię odgadnąć. Teksty opierają się w dużej mierze na sloganach, ohydnych czasownikach i rzeczownikach ale jakiejś większej myśli za tym nie ma. Jednak, jak wiadomo, Brutal Death Slam nie jest muzyką której słucha się dla tekstów i nawet najprostsze frazy określające brutalne czyny i zachowania są jak najbardziej na miejscu. Muzyka sama w sobie to 11-ście utworów z których 3 są instrumentalnymi przerywnikami, choć i amerykańce kilka interek wrzucili też między a i w środek poszczególnych komozycji. Utwory sprowadzają się do stylistyki jaką bardzo dobrze znamy z debiutu Devourment, ale gdyby poprzestać na tym porównaniu, to muszę przyznać, że byłbym nieszczery. Malodorous dorzuca od siebie w szczególności nowych pomysłów w rozwiązaniach breakdown’ów które to już w obecnych czasach są wykorzystywane nagminnie. Mowa tutaj o potężnych zwolnieniach z ultra nisko pulsującym basem na początku walca, czyli jak mówiłem nic nowego obecnie, ale w 2007 było to nawet i swego rodzaju novum. Album nagrano także bez żywej perkusji czego nie jestem zwolennikiem, jednak na ‘Aramanthine Redolence’ nie jest to w żaden sposób rażące, wręcz rzekłbym że sample wykorzystane w automacie pasuja idealnie, a podwójna centralka całkiem miło wywraca nam flaki hehe. Całkiem niezły patent zrobiono też z wokalami które nie zagłuszają kompozycji jak to się ma w wielu kapelach tego nurtu, a brzmienie współgra idealnie ze świniakami podkręcając jeszcze bardziej niski strój zespołu.
Sumując po krótce, album jak najbardziej dla dewiantów pałających żądzą dźwiękowej choroby, bulgotów i napierdolu. Tym którzy cenią sobie wyższe idee, niż tylko opowieści o autopsji radzę omijać ten twór. Finalne słowo brzmi: z dystansem do treści a muzycznie jak najbardziej na ‘tak’.
4,5/6

Exhalation 'Whorecaust'


Exhalation ‘Whorecaust’
full-lenght, Redrum666
2010
Exhalation to młoda ekipa z okolic Piekar Śląskich w szeregach której oprócz znanego z Throneum czy Enclave typa ukrywającego się pod pseudonimem Armagog, to nie ma żadnych znanych tzw. ‘all-stars’. Tym bardziej to cieszy ponieważ materiał brzmi spójnie, nie ma tzw. wtopy i można to ująć pod hasłem Death Metalu. Od samego początku na ‘Whorecaust’ uwagę przykuwają linie basu, bardzo słyszalne, robiące spore zamieszanie, bo nie ukrywam że takich zabiegów na scenie maławo, a przecież cieszy to ucho. Skoro już rozbijam album na poszczególne elementy dodam tylko, że 'Whorecaust' to zdecydowanie gitarowy ochłap gdzie kąśliwość przeplatana z cholernym Złem wdziera się w nas z impetem nuklearnej mocy w której odnaleźć można też elementy starej szkoły niemickiego Thrashu (sporadyczne riffy, ale jednak - vide ‘Martwy Za Życia’). Kolejna sprawa tyczy się perkusji która nadaje materiałowi konkretnego kopa, a sposób jej rejestracji mimo triggerów nie odstrasza, ponieważ realizator dźwięku nie pokusił się prawdopodobnie pod dyrektywom samego zespołu o spierdolenie i dopieszczenie do zarzygania ‘Whorecaust’. Przechodzimy teraz do wokali, które budzą we mnie trochę ambiwalentne uczucia. Z jednej strony niby jest darcie ryja, old school z pogranicza Death / Thrash ale czegoś mi tu brakuje, a z drugiej strony miało być brudno i chamsko to niby jest. I mimo, że słuchałem materiału naprawdę sporo razy, ale wciąż te same odczucia. Jak to jednak bywa, nie zaspokoisz wszystkich i absolutnie nie neguję czy tym bardziej nie skreślam zespołu w oczekiwaniu na kolejne ataki. Zapewne znajdą się maniacy którzy usłyszą we ‘Whorecaust’ swoją biblię, dla mnie to po prostu bardzo konkretny wpierdol i oby tak dalej.
PS. cover ‘Evil Dead’ jest najlepszym jaki słyszałem do tej pory! Potęga!
4/6

poniedziałek, 14 listopada 2011

7H. Target ‘Japan Body Hammer’


Ep, self-produced
2010
Łącznie to tylko 30 sekund powyżej 18-stu minut, a mózg mójzostał totalnie zniszczony, zdeptany, przeżuty i wypluty. Rosjanie za pomocą fuzji wściekłego Grindu wraz z Brutal Death i Slamem dokonali kompletnego rozpieprzenia stanu rzeczy. Materiał powalił mnie na kolana, a choroby jaką zaserwowali na próżno szukać w równie małych lokalnych zespołach które ostatnimi czasy niczym grzyby po deszczu wyrastają zewsząd i coraz częsciej dorównując mistrzom gatunku. Powiem szczerze, że nigdy przedtem nie słyszałem o tym tworze, ale jest mi tym bardziej miło (taaaa, miło kurwa hehe) móc z takim ścierwem obcować. 6 utworów z czego dwa okazuje się zostały dodane jako bonus, to totalna krzyżówka ów trzech stylistyk gdzie każde oblicze ma swoją chwilę. Wystarczy trochę podkręcić głośność, a pokój niczym prosektorium wypełnia się słodkim odorem zgnitego ciała. Tak moi mili, tutaj nie ma zmiłuj, tu panuje totalne gówno połączone z upokorzeniem zwłok, gdzie ohyda jest domeną równie pożądaną niczym Rachel Aldana i jej naturalne, olbrzymie cycki. Zmiany temp, bulgoty, pomruki, rzygi, krzyki wokalisty nakładające się na ów szaleństwo które wdziera się w najdalsze zakamarki nieświadomej niczego podświadomości, która z kolei dyktuje receptorom świadomości jak sobie z tym radzić, by nie popaść w obłęd geniuszu tej kurewskiej masakry. Patrząc na ten pierdolony ‘miracle’ od strony czysto muzycznej brakuje mi osobiście słów w szczególności do popisów garowego, bo facet zapieprza jak po kilogramie fety robiąc to w sposób cholernie techniczny i zarazem urozmaicony bo napierdalać blasty wielu potrafi, ale łamać tempa, korzystać z jazzowych patentów w takim łomocie to już wyższa jazda. Kończąc wywody i wzwody, to każdy z was musi sięgnąć po ten krążek, zapoznać się z 7H. Target (swoja drogą co to kurwa za nazwa?!) i podzielić moje zdanie hehe.
6/6!!!

Anus Magulo ‘Chain Erection’


full-lenght, Redrum666
2011
Jakie to zaskoczenie potrafi dopaść nic nie świadomego człowieka hehe. To, że GoreGrind to wiedziałem, to, że z Polski też wiedziałem, ale że to tak wymiata bym się nie spodziewał. Ekipa pochodzi z naszej ukochanej stolicy Warszawy, która teraz dzięki zgniłkom z Anus Magulo będzie jeszcze bardziej ociekać fekaliami, a w rynsztokach robactwo wraz ze szcurami urośnie do rozmairów plagi. Groźnie, co? Muzycznie trio (a obecnie już kwartet) które jest odpowiedzialne za to zniszczenie pokonuje i eksploruje dobrze znane rejony Grindu jakimi raczyły nas do tej pory takie nazwy jak choćby Dead Infection, Meatknife czy choćby odbijający się tu echem Haemorrhage. Ciężko mówic tutaj o orginalności, bo jak wiadomo z głośników wylewa się młócka z przytupem oraz masa niezłych interek powodujących, że już po kilku wałkach słychać że panowie i pani znają się na rzeczy. Kompozycje (jak to dumnie brzmi, nieprawdaż? hehe) oferowane przez bandę grindowców są w miarę zróżnicowane, bo oprócz wspomnianych wyżej skocznych i blastujących partii, możemy też usłyszeć kilkusekundowe petardy jak choć ‘Gangbang Dog (love story)’ ale też i kawałki ponad dwuminutowe jak dla przykładu ‘Sraczka’, która to na samym końcu krążka została zmiksowana i podana w wersji elektronicznej (podony zabieg zrobili swego czasu moi faworyci z Holocausto Canibal). Aranże gitar oscylują gdzieś w okolicach punkowych a cięższych Death Metalowych riffów, o perkusji mowa już była, ale dla przypomnienia - blasty i średnie tempa czyli miłośnicy gotyckich smutków powinni omijać to wydawnictwo, gdyż nikt tutaj do lamentów nie nakłania (no chyba, że pod uwagę wziąść tytuł ‘Your Mother Cheated On Pregnancy Test’), a wokale to od krzyków po totalne świniaki. Czy potrzeba większej rekomendacji? Nie sądzę. Aha, no tak, na albumie który jest w sumie wznowieniem demosa ‘Octopussy’ zawierającym też i nowe utwory, pojawiły się trzy całkiem sprawnie zagrane covery znanych i lubianych ekip Dead Infection, Squash Bowels i Lock Up. To chyba by było na tyle, a ja z czystym sumieniem kieruję Was do wydawcy na zakupy.
5/6

Overoth’ Kingdom of Shadows’


full-lenght, Forbidden Realm
2010
Po pięciu latach i zaledwie dwóch dowodach istnienia w postaci dema i Ep’ki przyszedł nareszcie czas na debiut angoli. Overoth, jak juz sam tytuł wydawnictwa może sugerować to kolejny hołd czasom kiedy zespoły jak Amorphis czy Paradise Lost grały muzę z jajami nie jęcząc o porażkach czy innych gotyckich sraniach obecnych w tym gatunku. Obecnie maszynki do robienia pieniędzy na niczego nieświadomych dzieciach które łykają wszystko co poda im MTV (oczywiście w ‘metalowych’ programach buahaha) niczym aktoreczki porno spermę i w sumie porównanie to jest jak najbardziej trafne, bo jedni się sprzedają dając dupy a bezmózgie tłumy siorbią te popłuczyny. Dobra, wracając jednak do Overoth który albumem ‘Kingdom of Shadows’ wciska nas w zawirowania czasoprzestrzeni czego efektem jest wrażenie cofnięcia się w czasie do początku lat ‘90tych gdzie debiuty Paradise Lost, Grave czy Entombed stanowiły europejską biblię ciężaru wymieszanego z obskurnym brudem. I tak właśnie jest w przypadku zgniłków z Overoth którzy to mając głęboko w dupie trendy, nagrali album którego zapewne z miłą chęcią sami by słuchali. Chropowate brzmienie wzorowane trochę na szwedzkich debiutach, jednak z dużą dozą basu w którym jest masa ciężaru w szczególności przy eksploatowaniu wonych partii wzbogacanych całkiem dobrymi solówkami. Do tego dorzucamy growle które może i nie należą do najbardziej grobowych jednak wystarczająco osadzone w barwie old school’a dają totalnie radę. Sumując wyczyn brytoli musze rzec, że naprawdę słucha się tego wybornie i kto wie jakie mają tam szanse na światowej scenie? Ja życzę chłopakom jak najlepiej, bo w pełni zasługują na wsparcie chociażby zakupem ich krążka.
5/6

Desecresy ‘Arches of Entropy’


full-lenght, Xtreem Music
2010
Po pogrzebaniu fińskiego Slugathor, Tommi nie mógł długo wytrzymać bez twórczej strony old schoolowego, zatęchłego Death Metalu i powołał do życia Desecresy. Na wokale wbija się nie kto inny jak Jarno, który to wspomagał wyżej wymieniony Slugathor wokalnie na koncertach, więc wszystko pozostaje w rodzinie. Przyznać muszę, że debiut finów poraża autentycznością, oddaniem i drążeniem najmroczniejszych elementów Death Metalu z którego aż sączy się smród jak z zagrzybiałej piwnicy. 10 utworów o łącznym czasie granie ponad 45 minut to spora gratka dla tych którzy stawiając sobie kult starego grania jako prirytet. Muzycznie można by nawet odnieść twórczość Desecresy do matczynego Slugathor z tą jednak różnicą, że obecna forma przekazu jest bardziej mroczna, bardziej cięższa i przede wszystkim głęboko osadzona w korzeniach początku lat ’90-tych, włąsnie tak jak grało się w Skandynawii Death Metal. Wracając jednak do muzyki bohaterów tej recenzji, to powiem krótko: eśli oczekujecie technicznych riffów, blastów to się bardzo rozczarujecie. Wokalne popisy Jarnro nie należa do wyszukanych, to po prostu grobowe i mocno wyeksponowane growle rzygające czernią bluźnierstw. Ciężar wolnych i średnich temp to domena Desecresy, gdzie mroczna wręcz toksyczna melodyka kreuje powolny klimat agonii, gdzie mamy wrażenie jakby zamknięto nas właśnie w tej cuchnącej piwnicy bez dopływu światła i świeżego powietrza a duszna atmosfera przywołuje już pierwsze mdłości. Taki właśnie jest debiut finów, cuchnie i jest skierowany do tych cuchnących. W takim razie przyznaję, śmierdzę!
5/6

Human Repugnance ‘Post Mortem Rot Pile’


full-lenght, Despise The Sun Records
2010
Kolejna młoda kapela zza Wielkiej Wody, stawiająca na niewyszukana brutalność, szybkie blastujące tempa przeplatane z elementami Slamu. Motywem przewodnim tej płyty możnaby bardzo łatwo określić jako patologię oraz najróżniejsze to motywy okaleczania ludzkiego ciała w przepięknym procesie znęcania się nad ofiarą utrzymując ją na tyle przy życiu by do końca była świadoma co się z nią wyrabia. Jak nie trudno się domyślić wynikają z tego fascynacje filmami klasy B oraz różnymi undergroundowymi filmami porno. Czyli możnaby powiedzieć, że wszystko po staremu i w tej kwestii nowości lub przełomu nie ma. Muzyka oferowana przez Human Repugnance jest do posłuchania, jednak nie ma tutaj szału, niektóre elementy rażą brakiem pomyślunku i setnym wykorzystaniem tego samego patentu jak dla przykładu podbijaniem przez werbel tłumionych riffów urywanych na ‘trzy’. Wiadomo było to już tysiące razy, ale z drugiej strony słucha sie tego przyjemnie bez większego wysiłku a muza na tyle dynamiczna, że sama wpada w ucho powodując uśmiech na mojej facjacie. Dodatkowo w ramach takiej ciekawostki dodam, że całkiem ciekawe rozwiązania tworzą się moemntami w pratiach riffów, gdzie perkusja blastuje a przynajmniej pędzi na szybkich obrotach a panowie rzeźbią całkiem udane agresywne melodie. Pewnie za często nie powrócę do tego albumu, ale wystarczy jak na dobrego średniaka i nie odsprzedam hehe.
3/6

niedziela, 6 listopada 2011

Bodygrinder ‘Habemus Grind’


full-lenght, Grind Promotion
2010
No i do czego to doszło żeby Polak z Włoch darł mordę w grindowej ekipie wielbiącej się w zadawaniu analnego bólu, czczącej wytryski na twarzy martwej od dwóch tygodni suki czy też dywagacjach o możliwej klaustrofobii podczas pobytu w odbycie. Jak widać poezję można tworzyć i łączyć nawet z najbardziej ekstremalnymi formami muzycznymi, bo chcieć to móc. Muzycznie mamy tutaj całkiem nieźle przemyslanego Grind’a pełnym ryjem, który nie ogranicza się jedynie do napierdalania lub przemykania w skocznych tempach. Czwórka naszych bohaterów postawiła poprzeczkę wysoko, bo oprócz typowego łomotu który właśnie przeplata się ze skocznymi partiami, mamy tutaj fajne zagrywki rodem z bluesa czy czegoś z tych rejonów co nie ukrywam przypomina momentami jajcarskie granie do jakiego przyzwyczaili nas japońcy z C.S.S.O. Szkoda, że duża część właśnie warstwy lirycznej jest po włosku bo nie rozumiem nic a nic, a Igor pewnie się śmieje bo wie, że wałki na kolejny album będą też m.in. w języku pizzy. Wokale skoro juz o tym mowa to dwa oblicza czyli krzyki oraz growle i w sumie nic w tym nadzwyczajnego, ale szczerze to pasuje to jak cholera i słucha się tego naprawdę dobrze. Sumując, jest skocznie, z jajem no i po prostu umiecie kurwa grać Grind panowie. Tak trzymać... aha i póki pamiętam.
ps 1) wiem, że to nie Ty tutaj Igor ‘śpiewałeś’ ów jesienne ballady o zachodzącym słońcu na tle widoku wypiętej niewiasty której delikatne futerko rozświetlają niemrawe, jakby nieśmiałe promyki; tym bardziej czekam na kolejne nagrania
ps 2) zróbta songa o tytule ‘Spermonara’ od pysznej potrawy Carbonary hehe
5/6

Caedere ‘Clones of Industry’


full-lenght, Grotesque Prod
2009
Debiut holendrów który ukazał sie w 2003 roku zrobił na mnie niemałe wrażenie i z niecierpliwością oczekiwałem kolejnego uderzenia ze strony tej ekipy. Czas mijał i jakoś mi się zapomniało nawet o chłopakach do dość niedawna kiedy to przeglądając zasoby pewnego krajowego distro natrafiłem na tę samą nazwę która mnie tak urzekła swego czasu i jako, że tytuł krążka był inny nabyłem w ciemno. Pierwsze dźwięki natychmiast uderzyły po twarzy budząc z zamyślenia, bez dwóch zdań wiedziałem już, że nie może być inaczej i to na bank Caedere. Holendrzy tak jak w przypadku ‘Mass Emission’ ponownie dowalili bardzo dynamicznymi i ciężkami kompozycjami gdzie od blastów poprzez kawałki mieszczące sie w ramach średnich temp, są i również wolne fragmenty hołdujące staremu graniu i walcowatej melodyce jak dla przykładu utwór piąty ‘Transitoriness and Oblivion’ zaczynający się w dość mozolny sposób by wybuchnąć po dwóch minutach potęgą Death Metalu. Osiem kompozycji które wgiotą bez problemu wszystkich wyjadaczy tej stylistyki, usatysfakcjonują tych którzy mają dość nowoczesnych elementów Slamu którego tutaj nie usłyszymy albowiem ‘Clones of Industry’ to album do bólu czyto Death Metalowy. Żadnych innych wpływów, naleciałości czy najmniejszych smaczków które dawałyby znak o innych tradycjach wykorzystanych niż te znane nam z DM, oczywiście są tu elementy Brutal ale to by było na tyle. Plus można zacząć wymieniać, a więc: niski bardzo głęboki growl Michiela, niezłe solówki których nie ma wiele i za nic nie są przekombinowane oraz pojawiają się w momentach kiedy człowiek wręcz ich wyczekuje (nie mylić z przewidywalnością!), totalne brzmienie, cholernie ciężkie i skomasowane kojarzące się po części z produkcjami z Florydy hehe oraz ostatnia sprawa czyli bardzo ciekawa oprawa graficzna płyty, niezłe zdjęcia i ciekawy layout. Dałem raptem za to 20zł ale szczerze powiem że krążek wart każdej ceny.
6/6!!!

The Legion ‘Revocation’


full-lenght, Listenable Records
2006
Szwedzki The Legion zdołał nagrać album przy którym można by się zastanawiać długo nad estetyką gatunku i gdybać czy jest to Blackened Death Metal czy może nawet Deathened Black Metal. Powód ku temu bardzo prosty, sposób aranżacji utworów został na tyle skomplikowany i przsiąknięty obiema stylistykami z brakiem sposobności wskazania tej dominującej. Aby mówić tu wyłącznie o BM jest niemożliwym, za dużo tu techniki, łamanych temp, zawiłych struktur riffów i zmiennej dynamiki, natomiast DM to też nie jest chociażby ze względu na manierę wokalną Lazr’a, brzmienie i sporą ilość struktur mających jednak swoje korzenie w czystej formie Black Metalu. Wspomniałem brzmienie, które jest klarownie zrobione, słychać tu dosłownie każdy najmniejszy smaczek, nawet najbardziej nieśmiałe uderzenie cymbałek hehe. Nie oznacza to, że album na tym polu daje dupy i uciekł w plastikowe granie dla panienek moczących gacie przy Artrosis, o nie! ‘Revocation’ jest na wskroś brutalny, a zarazem piekielnie dostojny w momentach budowanych przez obecne w tle klawisze. Kolejną ciekawostką niech będzie tutaj osoba Emil’a Dragutinovic’a który przecież swego czasu był odpowiedzialny za niszczenie zestawu perkusyjnego na ‘Plague Angel’ czy ‘World Funeral’ Marduka. Emil na albumie The Legion wspiął się na wyżyny swoich możliwości technicznych, ponieważ łomot jaki produkuje zapewne wprowadza w osłupienie nawet najbardziej wytrwałych maniaków tejże muzyki. Aranżacyjnie nie należy tutaj ulegać powyższym powiązaniom Emila z Mardukiem i kojarzenia na zasadach automatycznych tychże stylistyk, ponieważ The Legion dojrzałością dźwięków stoi przynajmniej poziom wyżej, albo mówiąc inaczej: to po prostu dwa totalnie inne gatunki w jakich te zespoły się obracają. Gitary które przepełnione furią katują coraz to ciekawsze rozwiązania przenoszenia idei mizantropii i nienawiści w soniczną otchłań a wokale dopełniają tylko czary chaosu. Szwedzi mają na swoim koncie trzy albumy i szkoda, że po ostatnim zawiesili działalność. Pozostaje mi tylko czekać, co się wydarzy dalej.
6/6

69 Squad / Red Hot Piggy Pussies / Enjoy My Bitch ‘3way split’


Split, Diablos-12 Rec. / 666 Records
2009
Całe to świństwo pochodzi z Meksyku czyli trza zakupić taco, fajerwerki i jazda z Porn Cyber Grindem! Muzyka ta ma w sumie tyle wspólnego z metalem co można tu mówic o wykorzystaniu gitar w prosty sposób no i kiblowatych wokali. Całość byłaby o wiele bardziej zjadliwa gdyby nie te spierdolone intra w języku hiszpańskim czy pies wie jeszcze jakim, bo ile można słuchać stękania spuszczającego się dziada czy laski udającej orgazm w tak uczuciowy sposób niczym z wenezuelskiej telenoweli. Pomijając intra które są obecne przed każdym kawałkiem to nawet jest to znośne o ile ktoś lubi taką muzykę (o ile można mówić o takowej w przypadku tego zjawiska).  69 Squad i ich 13 utworów to wnioskując z dźwięków i inter typowy Porn Grind z elementami Gore, a mówię że wnioskując, ponieważ nieznajomość tytułów w ich języku za wyjątkiem ‘Anal Addiction’ i kilku innych jak ‘Dildo Generation’ nie pozostawia złudzeń. Oprócz przepięknej wkładki z posiekaną laseczka z kreskówek Mangi mamy tutaj krótkie utwory ni to dynamiczne ni to ciężkie... Po prostu granie dla grania i szokowanie się wzajemnie w zamkniętym kółku wzajemnej adoracji, bo fani Madonny po to nie sięgną z braku dostępu w sklepach w których okładke i tak by ocenzurowano, a przeciętny fan metalu da sobie spokój z takim hałasem. Tak więc moi drodzy nie wiem co ze mną jest nie tak, ale ja miewam potrzebe obcowania z tą dewiacją hehe. Wracając do 69 Squad to grają sobie swój nijaki Grind który jest dość słabiutki i dla przykładu nawet nie upada w pobliżu takich tworów jak Last Days Of Humanity czy Jig-Ai lub Ahumado Grajuno. Kolejny montuje się P.H.P.P. który jest już totalnie popierdolonym przestrojonym tworem parającym się Cyber Grindem w jego najbardziej elektronicznej wersji. Gitar prawie tu nie uświadczymy, wszystko opiera się na samplach i muzie przypominającej zboczoną i prymitywną wersję Prodigy z totalnymi bulgotami z kibla zamiast wokali. To też jest do przeżycia w szczególności jeśli ktoś nie miał okazji słuchać takich ‘cudów’, to można sięgnąć w ramach własnej edukacji hehe. Ostatni jest Enjoy My Bitch który wreszcie niesie ze sobą angielskie intra z pornosów które od razy wywołują uśmiech, bo dialogi na zasadzie ‘how are you – good – great, open your mouth’ rozbrajają realizmem nawet nabradziej zagorzałych fanatyków porno. Muzycznie tutaj jest najlepiej bo oprócz fajnego skocznego grania sa i sample i ogólnie robi się z tego taki finalny piknik porno county. Sumując całość, to jeśli jesteś fanatykiem takiego grania to ten split z pewnością jest dla ciebie i przyniesie ci masę frajdy tudzież z fiutem w ręce albo dildem w pipce. Innym radzę omijać, a przygodę z Grindem zaczynać od bardziej ‘zjadliwych’ rzeczy.
2,5/6

Preludium ‘Impending Hostility’


Diabolical Conquest Records
2010
Czas aby też sięgnąć do naszego kaczkolandu i opisać chociaż jedną hordę z rodzimych ziem. Preludium które w podziemiu działa od ponad 12stu lat jakoś się jeszcze sławą nie okryło, ale nie w tym rzecz. Muzyka tejże czwórki maniaków nie należy do najłatwiejszej w odbiorze, a to za sprawą czerpania garściami zarówno z Death jak i Black Metalowych struktur. Często zauważalna tendencja do delikatnie mówiąc takich miraży staje się faktem, bo więcej przeciwników niż sprzymierzeńców tej materii. Osobiście, nie mam nic przeciwko w szczególności gdy jest to zrobione na takim poziomie jak w przypadku Preludium. Otóż, dziewięć kompozycji składających się na ten album będący już trzecim krążkiem ekipy z Mielca serwuje całkiem sensownie zorganizowany poskromiony umiejętnościami technicznymi chaos, który jak na kolaborację tych dwóch stylistyk nie wypada za nic mdło czy nudno. ‘Impending Hostility’ to zdecydowanie album gitarowy gdzie duży nacisk położono na pracę wioseł, które zarówno w partiach prowadzących jak i rytmicznych spisuję się bardzo dobrze szkicując obraz ‘zbliżających się działań wojennych’ hehe. Rozmach kompozycji oraz idąca w parze ich czytelność wykonania tym razem nie idąca w parze z łatwym odbiorem są naprawdę dużymi atutami tej płyty. Bardzo dobrze spisują się też wokale które mimo wszystko bazują na growlach i sięgają zdecydowanie do materii Death Metalowej, a powstały kontrast aranżacyjno-wokalny jest sprawdzianem wytrzymałości pomiędzy drapieżnością a ciężarem utworów. Cóż, pozostaje mi jedynie was zachęcić do kontaktu z zespołem tudzież poszperania na Allegro celem nabycia tej płyty.
5/6

Inherit Disease ‘Visceral Transcendence’


full-lenght, Unique Leader Records
2010
Wytrwałość popłaca, bo 4 lata oczekiwania wszystkich maniaków brutalnego rozpierdolu muzycznego nie poszło na marne, a to co otrzymaliśmy to już zupełnie kompletnie kosmiczny krążek. Muszę to przyznać na samym początku - sposób w jaki zaczął się album czyli kompletnie zwariowanym riffem prowadzącym zakrawającym juz nawet na solówkę poddał mnie niemałej próbie, bo sądziłem że panowie najzwyczajniej przesadzą i wyjdzie z tego techniczny bełkot bez polotu. Okazało się bardzo szybko, że nie mogłem być w większym błędzie i tak jak debiut ‘Procreating An Apocalypse’ był mistrzostwem to nie znam określenia na najnowsze dokonania ‘Visceral Transcendence’. W twórczości ‘pożeraczy burgerów’ nastapiły pewne zmiany choć czy to na lepsze czy gorsze trudno mi się ustosunkować, są po prostu słyszalne różnice które zespół z powodzeniem wdrożył. Przede wszystkim brzmienie z typowo amerykańskiego mięsa poszło bardziej ku większej przestrzeni, a więcej jest zwolnień co mimo ostatnimi czasy dość typowego zabiegu wśród Brutal Death zespołów tutaj udaje się i zadowala w 100%. Wokale poszły w kierunku jeszcze niższych z świńskimi i bliżej nieokreślonymi artykulacjami które zostały wyrzygane w kurewsko chory sposób. Niewątpliwie dzisiejsze oblicze Inherit Disease jest tym bardziej nowoczesnym w gatunku Brutal Death, jednak zespół zdecydowanie nie sięga w modne ostatnio klimaty Deathcore za co jestem im niezmiernie wdzięczny. ‘Visceral Transcendence’ to raptem 30 minut, ale gwarantuję wam że po takiej dawce intesywności, wręcz nawałnicy dźwięków będziecie czuli się wręcz jak po serii eksperymentów przeprowadzonych po uprowadzeniu przez obcych. I tu dochodzimy (hehe) do najistoniejszej zmiany która najprawdopodobniej miała też olbrzymi wpływ na obecny wizerunek muzyczny zespołu -> czyli fascynacji przyszłością, tematyką s-f, innymi cywilizacjami poza naszą planetą i dominacji Maszyn nad Człowiekiem. Obsesja (no może za bardzo napiętnowane słowo) doprowadziła do totalnej zagłady, a UFO pewnie zaciera łapska słysząc takich sprzymierzeńców.
6/6!!!

Inherit Disease ‘Procreating An Apocalypse’


full-lenght, Unique Leader Rec
2006
Jedynka w wykonaniu tego zacnego brutalizatora zza Wielkiej Wody jawi nami sie w jakże to oślepiającym świetle techniki, nietuzinkowych pomysłów oraz szeroko pojętego zniszczenia. Tak, tak moi drodzy, początkowo to nasi bohaterowie pod skrzydłami wytwórni prowadzonej przez chłopa z Deeds Of Flesh radowali nasze uszy przypowiastkami o wojnie, apokalipsie oraz ogólnymi tematami śmierci pomijając inne rejony wyuzdania, pornosów czy diabelskości sięgając w tematykę z innej beczki. Muzyka amerykanów bardzo kojarzy mi się właśnie z dokonaniami wymienionego wcześniej Deeds Of Flesh jednak sa w niej też elementy takich tuzów jak Disgorge czy slam ojców z Devourment. Oczywiście jest to bardzo uproszczony obraz tego co się dzieje na ‘Procreating An Apocalypse’ ponieważ ogrom riffów, zmian temp i przede wszystkim polotu naprawdę daje nieźle popalić. Przyznam się, że gdy przypominałem sobie ten album przed jego opisaniem, to pierwszy odsłuch wyglądał tak, że zdołałem tylko wklepać dane odnośnie wydawnictwa i zamarłem w jak transie. Z każdym kolejnym kawałkiem słyszy się inne wpływy, urozmaicenia jak choćby holenderskiego grania na modłę Pyaemia czy Severe Torture, słychać też ten kurewski feeling jaki towarzyszy płytom Suffocation, a najpiękniejsze w tym całej ohydzie jest to, że Inherit Disease trudno zdefiniować lub podać jedną wytyczną jaką ci skurwiele podążają. Po krótce opisane zostało czego możecie się spodziewać od ów dewiantów technicznych, dodam tylko jeszcze, że wokale to bardzo niskie gutturale, cos na zwór do czego przyzwyczaił nas Matti Way. Może i jestem ograniczonym maniakiem, ale mnie takie granie cholernie rusza! Te wszystkie załamania temp, zwolnienia, blasty, linie basu gdy milkną inne instrumenty a ja czuję jakby mnie rozdzierano od wewnątrz! Kurwa!!! Jeszcze!!!!!
6/6