No Colour Records, album 2011
To już siódmy album Niemieckiego Nargaroth, którego tak naprawdę nigdy nie ceniłem, nie szanowałem i tym bardziej nie rozumiałem zachwytu nad produkcjami które to raz za razem wypuszczał Kanwulf. Owszem bywały i udane produkcje jak choćby debiutancki ‘Herbstkeyd’ czy też ‘Geliebte des Regens’, ale także i tym albumom było daleko od szeroko pojętego zachwytu. Tym razem otrzymujemy bezwartościowego copa, śmierdzącą kupę, na której wspomniany pan buduje dalej swój kult a dzieciaki i bezguścia oddadzą mu kolejny pokłon. Arcydzieło te, zaczyna się od totalnej zżynki (a może i kradzieży?) z Burzum z płyt gdy to pan Varg parał się smutasami ambientowo / neo-folkowymi. Po prostu nuda, a zespół takiego ‘kalibru’ powinien mieć coś do powiedzenia, a nie tylko bezczelnie kopiować schematy, które są tak ‘chodliwe’ w dzisiejszych czasach. Zadziwiającym jest też fakt, że na Black Metalowym albumie mamy tej muzyki raptem około 25 minut, podczas gdy całość trwa ponad godzinę – reszta to jakieś wybryki elektro, czy pseudo dark ambientu. Rozumiem, że spektralne wizje umysłowej walki są różnorodne, ale jeśli takowe siedzą w głowie Kanwulf’a to współczuję mu nudy i płaczliwości natury charakteru. Kilka słów o wspomnianych wybrykach, otóż dla przykładu utwory ‘Journey Through My Cosmic Cells’ i ‘March of the Tyrants’ to typowe electro, masa sampli, chujowy beat... i szczerze jeśli taki ma być marsz tyranów, to mam nadzieję go nie doczekać. Dodatkowo ambientowe pasaże wypadają bardzo niemrawo, dłużą się w oczekiwaniu na jakiś konkret... a w zamian otrzymujemy jakieś kołysanki z romantycznym klawiszem i senne pomruki, bo inaczej nie mogę określić wokali. Po takich torturach i zbędnie wydanej kasie, z olbrzymią przyjemnością posłucham sobie rzeczy sprawdzonych, niepretensjonalnych i dostarczających w tej muzyce tego czego się od niej oczekuje – Bluźnierstwa, Zła, Chaosu, Nienawiści i pieprzonego Kultu Diabła. Błazenady dość, Nargaroth = wypierdalać!
1/6