niedziela, 2 czerwca 2013

Necrocest ‘Prenatal Massacre’






















Self-released, album 2009

Już na wstępie zaznaczę, że no niektórym to się naprawdę chce i widać z działań które ograniczone niepowodzeniami nie skutkują w zawieszeniu zespołu lub rozwiązywaniu działalności, ale ewentualnie zmianom składu i do przodu. Po 15-stu latach działalności Angole wydają drugi album do tego jeszcze własnym sumptem. Co jeszcze bardziej cieszy w tym przypadku to fakt, że nie mamy do czynienia z Death Metalem jaki to jest popularny w tamtej części świata czyli z modnym Deathcore’em, tylko jest to prosty kop w mordę w Europejsko-Amerykańskim stylu. Mamy tutaj troszkę takiej klasyki brutalnych wyziewów rodem z Cannibal Corpse, do tego pobrzmiewają echa choćby pornocholików z Lividity z elementami Slam. Z Europejskiej strony wpływów dorzuciłbym tutaj w szczególności jeśli chodzi o melodykę gitar choćby w tytułowym utworze choćby Vomitory. Takie wytyczne, ale najważniejsze, że nie ma chłamu i ślicznych fryzurek na bok spedalonych chłoptasi hehe.
37 minut konkretnego napierdolu przelatuje bardzo szybko i mile dla ucha maniaków wygłodniałych rzeźni ale bez przesadzonej techniki, gdzie głowa sama się rwie do napieprzania. ‘Prenatal Massacre’ jest zdecydowanie albumem rytmicznym gdzie bardzo dużą rolę odgrywają świetnie zgrana współpraca gitar jak i sekcji rytmicznej zarówno pod względem aranżacyjnym jak i realizacji samego dźwięku. Doświadczymy blastów, podwójnych central, sporo rytmicznych tłumionych riffów, pingów, pauz z wypuszczaniem samego fragmentu struktury linii basu a przede wszystkim cholernego ciężaru który idąc w parze z fajnym ‘flowem’ kompozycji dodaje chwytliwości materiałowi. W całość jest wkomponowany i dobrze odwalony pod względem wyczucia fragmentów oraz barwy tonacji wokal prezentujący milusie oblicze niczym grzebanie w sokach waginy będącej pod wpływem chlamyldii hehe, bo oprócz głębokich growli które dominują na materiale w 80% to pozostałą część stanowią milutkie prosiaki które jak wiadomo w tak ‘trzodnej’ muzie są nizbędne.
Piątka Angoli nie odkryła nic nowego, nagrali materiał mało oryginalny ale na bardzo dobrym poziomie, wypełniony werwą, siłą i pieprzoną autentycznością. Po prostu tyle, a może aż tyle? Jedno wiem, mi wystarcza i z nieukrywaną chęcią posłucham raz jeszcze.