niedziela, 3 kwietnia 2011

Dead for Ten Weeks - Bloodline Detriment


Full-length, Unmatched Brutality Records
2007
Przyznam się, że pierwsze dźwięki debiutanckiego albumu Dead For Ten Weeks rozjaśniły mi michę, miałem nadzieję na coś naprawdę wyjątkowego bo zaczęło się rozstrojone zeschizowane granie. Niestety po kilku chwilach moje płonne nadzieje poszły się wiadomo co, gdy zostałem uziemiony z jakże to przeciętnym Slam’em przeplatanym takimi niby to brutalnymi blastami, potem pojawiły się jeszcze te cholerne core wstawki, że aż by się chciało krzyknąć ‘skaczcie do góry jak kangury’ (cytując polskiego wieszcza) i wkurw sięgnął zenitu. Wiadomym było, że to czego sie spodziewałem a otrzymam to będą dwie różne bajki niestety na niekorzyść zespołu. Nie myślcie tylko, że będę oceniał ich muzyckę pod kątem tego co chciałbym usłyszeć bo byłoby to niedorzeczne, spokojnie. Amerykanie serwują takie z lekka ‘męczenie buły’ bo album jest przeciętny, nie ma w sobie jakiegoś zacięcia, a choroby w tym tyle co w zdrowej nieokaleczonej blond osiemnastce z biustem D. “Bloodline Detriment” ciągnie się niemiłosiernie, przynudza powtarzalnością schematów, słabiutkich riffów i klepiącej perkusji której to obsługujący facet nie widzi nic złego w katowaniu mnie ta przeciętnością. A już kompletną porażką są wokale które są wymuszone albo po prostu facet nie potrafi, bo bączy tam i bredzi pod nosem czy gardłem próbuje cos zwojować ale niestety, słabo psze pana.
Powiem tak: jeśli kolekcjonujecie albumy to czemu nie, kupcie i postawcie na półce obok podobnych ‘perełek’ bo aż takiej biedy nie ma by odsprzedać, jednak nikt mi nie wmówi, że wróci do tego albumu więcej niż może raz lub dwa.
2,5/6