niedziela, 10 kwietnia 2011

Defeated Sanity - Chapters of Repugnance


Full-length, Willowtip Records
2010
Niemcy na kolejnym juz albumie poszli na całość kompletnie brutalizując swoją muzykę i wrzucając ją na wyjątkowy poziom zaawansowania technicznego. Niektóre fragmenty tego albumu przypominają wręcz jam-session jakiego jazz bandu który na chwile dostał pierdolca i młóci niemiłosiernie swoje zawiłe aranżacje. Tak więc z góry uprzedzam, że album ten jest tylko dla wytrwałych i kompletnie oszalałych na puncie ciężaru z techniką maniaków, coś jakby amerykański Disgorge spotkał się z Enmity i tak jest przez te dziewięć utworów które dają trochę ponad pół godziny orgazmu sonicznego, fantastycznego pokazu umiejętności a zarazem dziewięciu kompozycji które nie są tylko chwaleniem się opanowania instreumentów tylko jak najbardziej kontrolowanym chaosem który i jest ciężki do przebrnięcia jednak dający równie wiele satysfakcji. Brzmieniowo Defeated Sanity (na tym albumie ich nazwa jest w 100% adekwatna do muzyki hehe) stawia na niskie strój gitar który nie dominuje lecz współgra idealnie z sekcja rytmiczną jak i wokalami co przypomina “Pierced From Within” wiadomo kogo. Nie wydaje mi się aby był tu jakiś prowadzący instrument, bo całość brzmi az nazbyt dobrze, wręcz synchronicznie by rozdrabniać ów aranże na poszczególne partie celem wyłonienia kto tu dowodzi. Owszem jest i kilka interek jak wyjąca laseczka, zeschizowane smyczki co tylko pogłębia obłęd a zarazem daje do myślenia z czym tak naprawdę obcujemy, dokąd nas to prowadzi? Czyżby próba interpretacji tudzież ogarnięcia umysłu szaleńca? Zabrzmi to ignorancki, ale nie chcę wiedzieć i powracam swą uwagą w wir szaleństwa który wydaje się być tu nieskończony. Trudno mi określić najjaśniejsze punkty “Chapters of Repugnance” bo jest tu najzwyczajniej wszystko i ów wszystko jest ułożone z matematyczną precyzją, wręcz perfidnym wyrachowaniem w którym ku zdziwieniu znajdziecie pierdolona pasję, zwierzęcość i masakrę. Dla mnie bomba.
6/6